Ale mi dziś łobuzica numer odwaliła

choć w sumie to raczej moja wina
Było jeszcze ciemno (myślałam, że to noc, ale była 4:50), gdy obudził mnie dziwny nieustanny dźwięk. Zerwałam się na łóżku i po opanowaniu zawrotów głowy (mimo leków nadal nie ustąpiły) wstałam na obchód mieszkania. Zaspana nie mogłam rozpoznać co to za dźwięk ani skąd dobiega

Zaczęłam liczyć koty - może któreś gdzieś się wpakowało... Nigdzie nie było Savci

W końcu dotarło do mnie, że ten dźwięk to skrobanie... zaczęłam nawoływać Savankę.... usłyszałam cichy miauk - ale skąd?

Otworzyłam drzwi do łazienki - nie ma kota... Odsunęłam drzwi szafy w przedpokoju - nadal nie ma, ale dźwięk jakby intensywniejszy

Z niedowierzaniem otworzyłam drzwi na klatkę schodową i... Savanah wparowała z głośnym miauczeniem do domu

Przykleiła się do moich nóg z gruchaniem w pyszczku, oczywiście ją wyprzytulałam i wygłaskałam. Nie mogłam zasnąć, nie wiedziałam jak to się stało, że była na klatce

przecież tylko raz otwierałam tego dnia drzwi na klatkę - rano, listonoszowi (siedzę na zwolnieniu, więc cały dzień jestem w domu)

Savcia w tym czasie gruchając ulokowała się na mojej poduszce i usnęła zmęczona... Ja po dłuższym procesie myślowym

przypomniałam sobie, że wczoraj późnym wieczorem rozmawiając z TŻ-tem przez telefon wyszłam na klatkę schodową by sprawdzić stan gazomierza i porównać z liczbami na fakturze

... Wróciłam do domu, zamknęłam za sobą drzwi, jeszcze parę minut pogadałam z TŻ-tem i poszłam spać.... Nie przeliczając kotów

Savanah nie odstępuje mnie dziś na krok. Nigdy nie pakowała mi się na kolana - do dziś. Jak tylko siądę, włazi na kolana, układa się i usypia.... Chyba napędziłam jej strachu

Boże, jak dobrze, że nie wyszła z klatki...
Mea culpa
