Siedzę i ryczę.
Wydaje mi się to tak ogromną niesprawiedliwością losu...
Pilnowałam, denerwowałam się, gdy mama puszczała na drugi balkon koty bez najmniejszej uwagi i nie przejmowała się, że wchodzą pomiędzy stojące na balustradzie doniczki.
Bałam się, że któreś tam spadnie. Tośka, Hela, Missy, Dziecko, Minnie... Ale mój balkon wydawał mi się bezpieczny. Siatka do tej pory spełniała swoje zadanie.
Mam dość.
Miki ma mocznik i kreatyninę tak wysoko, że weci patrząc na wyniki proponują eutanazję. Ale Miki śpi ze mną, przytulona, a dzięki kroplówkom ma też apetyt. NIe moge jej odebrać tego krótkiego czasu, jaki został.
Ami chorował. Zaburzenia neurologiczne - pies trząsł się jak w ataku Parkinsona. Dzięki Bogu ustąpiły po odstawieniu leków, ale czeka nas jeszcze punkcja i rezonans, bo część zaburzeń została. Pies nie wie, co się z nim dzieje i jest przerażony, rozpaczliwie przerażony
W dodatku dziś wyciągano mu z łapy śrut po postrzale.
Missy i Mrunia adoptowały Dziecko i Minnie. Mrunia traktuje swoje obowiązki poważnie, więc ostatnie tygodnie miałam w domu wojnę - wściekła kocica przeciw wszystkiemu dookoła. Na dodatek Mrunia miała sterylkę i jak na złość rana się paprała.
I jeszcze była epidemia jakiegoś wyjątkowego katarowego paskudztwa...
Mecenas w niedzielę uciekł mi pod nogami, dziś powtórzył ten numer. W niedzielę spotkał Pimpka, podwórkowego kocura i cały czas nudzi, ze chce wyjść, dokończyć przerwany pojedynek...
Jestem sama. Myślałam, że odpocznę od maminego gadania. Ale teraz boję się myśleć o tym, co usłyszę, gdy powiem o śmierci Dziecka.
Na dworze pada. To jedno jest dobre - ze zabrałam ją, nim spadł deszcz...
I... dopiero teraz, gdy ją zabierałam, zorientowałam się, że jest, była już tak duża jak Missy...