Krew miał robioną... 2i 1/2 tygodnia wstecz - zaraz na początku choroby - była ok.
Wróciłam dziś wcześniej z KRK bo... Zimno, ruchu żadnego (dosłownie), za to (przewiało, czy ki pieron?) "coś mi wlazło" w szyję i boli jak diabli. Taki sobie nerwoból albo cóś w ten deseń. Dość że wróciłam ja do domu, Rajmund w garażu przy shadowie dłubie (czemu mnie to nie dziwi?

) więc nawet nie darłam pyska coby mnie z busa do domu zwiózł. Otwieram cichutko drzwi od mieszkania, a tu na dole łeb gotów do ewakuacji. Rudy łeb. Normalka - Hino wypatrująca okazji - ale za nią łeb bury! Kłaczysko!! Niby brakło refleksu i determinacji, niby na klatkę wcale nie próbował wszelkimi siłami, ale... Przywitało się paskudztwo jak za starych, dobrych czasów, pognało wykazać że w miskach zawartość kociemu gustowi nie odpowiada, "pompuje" ogonkiem jak zawsze, humorek gadzina ma super. Myślę że to efekt zdjęcia "abażuru" i wypuszczenia z klatki. No i żre skubaniec - co prawda urinarka dalej leży odłogiem, ale Profilum dla kastratów (z kontrolą pH moczu zdaniem producenta) jak najbardziej jadalne jest.
Dzwonili z Elwetu! Pytali co u Kłaczka, że się martwią bo kocina taka fajna i takiego ma pecha w życiu... Mamy podawać Tolfedynę zamiast Metacamu i mamy być w kontakcie z lekarzem który go operował. Byłam w szoku... Nasz były wet by się raczej nie zdobył na telefon...
Rajmund był dziś z Kłaczkiem na codziennej wizycie u weta, powiedziałam żeby zwrócił uwagę że Kłak taki osowiały, nie je... Powiedział że z tym "osowiały" to bym mogła nie przesadzać bo właśnie rozdzielił Kłaczka i Tyśka - chłopaki się lali na całego, a obawiał się że w zabawie mogą ucierpieć szwy Kłaka.
NIech to się nie zmienia...