Witajcie. Jestem tu nowa, chciałam się serdecznie przywitać ze wszystkimi i jeśli pozwolicie opowiedzieć historię naszej koty. Przygarnęliśmy ją 8 miesięcy temu, miała już wtedy 13 lat i wyglądała potwornie

babsko, które miało ja pod opieką nie umiało jej nawet odpchlić, skutkiem czego było ciało pokryte strupami od ciągłego drapania. Jeszcze teraz serce mnie boli na samo wspomnienie. Najpierw dokarmiałam ją tylko na dworze, ale później nie wytrzymałam, jak zauważyłam, że jej stan się pogarsza. Miała ogromne problemy z oddychaniem, nie wiedziałam, jak jej pomóc. Kiedy pojechaliśmy do weta ten od razu chciał ją uśpić, bo wyobrażał sobie pewnie, że to my doprowadziliśmy zwierzę do tak fatalnego stanu. Twierdził, że ma ogromnego guza na wątrobie, który uciska jej płuca. Wyłam, jak bóbr i absolutnie nie wyraziłam na to zgody, kazałam leczyć. Po kilku dniach walki z kotem o przyjęcie tabletek było zero poprawy, więc przestałam te leki podawać. Po jakimś tygodniu kota zaczęła dochodzić do siebie. I było już tylko coraz lepiej. Odpchliliśmy, wyczesywaliśmy codziennie - uwielbiała to. Potem przy okazji wymiotów i rzadkiej kupki znowu wylądowaliśmy z nią u tego samego dziada, był w totalnym szoku! Powiedział, że nie ma żadnego guza a kotu kompletnie nic nie dolega. I żyliśmy w takim błogim przekonaniu do zeszłego piątku. Kiedy to kot znowu zaczął się dusić i pan "doktor" stwierdził astmę i podał sterydowy zastrzyk, który, oczywiście, nie podziałał. W poniedziałek z powrotem do kliniki, gdzie okazało się, że kot ma płyn w płucach. Kolejny dzień prześwietlenia, USG, krew, namiot tlenowy. Wyniki krwi niemal idealne, za to rentgen ujawnił ogromne serce i wynikające stąd opuchlizny wielu narządów wewnętrznych. Dostaliśmy dla niej lekarstwa, zabraliśmy do domu. Miała świetny humor i apetyt dopisywał, więc zjadała te tabletki pokruszone do "mokrego" żarcia i wydawało się, że jest coraz lepiej. Wydalała tą wodę w sporych ilościach i zaczęła normalnie oddychać. Aż tu nagle wczoraj bardzo osowiała a potem zaczęła się potwornie dusić ;( pojechaliśmy natychmiast do lekarza, który podał zastrzyki na wydalenie tej wody, wsadził pod tlen i czekaliśmy. Po kilku godzinach i telefonie, że nie ma poprawy zdecydowaliśmy się ją uśpić. To był najgorszy dzień w moim życiu, jak do tej pory (a rozstałam się już z dwoma psiakami i dwoma kotami). Byliśmy cały czas przy niej, głaskałam ją, mówiłam jej, że się jeszcze spotkamy, ale nie wiem, czy to jej w czymś pomogło. Przepraszam Was, że mój pierwszy post jest taki, a nie inny, ale nie mam pojęcia, jak się z tym pogodzić. Wszędzie ją widzę, co chwila szukam jej wzrokiem, nasłuchuję, czy nie idzie, nie zagada, czekam, aż mnie zacznie łapką zaczepiać. A jak zamknę oczy to widzę ją taką biedną na tym czarnym stole, jak cierpi a ja nic nie mogę zrobić, żeby jej pomóc. Chyba umrę z bólu i tęsknoty. Nie mogę nic jeść, bo nie wiem, czy ona jest już bezpieczna, czy ma wszystko, czego jej trzeba, czy ktoś ją kocha.....
Jeśli ktoś z Was dotrwał do końca tej ponurej historii to serdecznie dziękuję za przeczytanie.