Chodzi o sprawę pewnego rudego kocura. SWszystko zaczęło się we wrześniu tamtego roku. Pojechaliśmy na wieś z jakiejś okazji
już nawet nie pamiętam po co i ja oczywiście pobiegłam od razu do
futrzaków. Widok Rudego był fatalny, jedną gałkę oczną miał na wierzchu.
Zabraliśmy go do weterynarza w Żyrardowie na Czystej i tam dowiedziałam się że trzeba ją usunąć. Niestety zabieg taki to koszt ok 350zł. Byłam gotowa się poświęcić, ale trzeba było najpierw wyleczyć stan zapalny. Nie mogłam kota wziąć wtedy do siebie bo mieliśmy remont całego wnętrza domu, a nie miałam pewności czy nie zarazi czymś mojego Filemona. Odwieźliśmy więc go na wieś z lekami, które miała podawać rodzina a ja miałam się po niego zgłosiś za jakieś dwa tygodnie i zabrać na zabieg. Niestety gdy się tam pojawiłam usłyszałam że kot uciekł. Powtarzali to za każdym razem gdy tam byłam, więc w końcu uwierzyłam i przestałam tam jeździć. Ale wczoraj okazało się coś zupełnie innego. Z racji, pewnej uroczystości musieliśmy tam pojechać. I był Rudy!!! Z jednej strony ucieszyłam się że go widzę, ale z drugiej jest z nim tak źle, że głaszcząc go płakałam jak dziecko. I płaczę do tej pory. Nie spałam całą noc. A najgorsze, że nie wiem co mogę zrobić. Nie mam prawa jazdy, więc sama tam nie pojadę, a wczoraj bylismy tam autobusem, więc nie było mowy o zabraniu go od razu. Widać, że on powoli odchodzi, nie walczy o życie, bo widać jak straszliwie cierpi. Przy głaskaniu nawet mruczał,ale to chyba bardziej dlatego, że chce
zagłuszyć ból. Nie mogę przestać o nim myśleć. Mąż nie chce się wtrącać bo boi się reakcji rodziny. Jeśli nie uda się go uratować to niech chociaż odejdzie w poczuciu że jest kochany.
Co ja mogę zrobić? Czy mam prawo wejść i po prostu zabrać Rudego? Już sama nie wiem co robić i pisać. jestem załamana. Wciąż tylko myślę o tej futrzanej, rudej mordce i ryczę.