Witam w wątku mojego zwierzyńca.
Nie wiem, czy ktoś tu zajrzy
Nie wiem też od czego zacząć
A więc na początek... trochę historii... i trochę najświeższych informacji.
Na forum nie jestem długo... ale zdążyło już nieco namieszać w moim życiu. I dało mi zupełnie inne spojrzenie na koty.
Było w moim życiu (w dzieciństwie) kilka kotów i ostatnio pies.
A urodziłam się w czasach gdy koty biegały po dworze (w mieście w bloku) i nikt nie myślał nawet o sterylizacji czy szczepieniach... już nie mówię o chorobach kocich... ale nawet nikt nie szczepił na wściekliznę.
Ale niestety już wtedy koty nie były wcale lepiej traktowane.
Kiedy zaczęłam bywać na forum jakoś wszystkie te akcje kastracyjne przerażały mnie (choć mojego kocurka też wykastrowałam... i kicia też jest wysterylizowana), bo bardzo bym chciała, żeby moje wnuki też mogły cieszyć się zwykłymi dachowcami, które kocham najbardziej.
Ale moja praca w nocy, i możliwość poczytania niektórych wątków pozbawiły mnie złudzeń co do tego, że ludzie potrafią dobrze traktować te piękne zwierzęta.
A więc do historii dalszej... była u nas kotka... buraska... która oczywiście miała kociaki... a kojarzą mi się one z ospą (moją)... bo wtedy się małe urodziły i mój starszy brat pokazał mi lusterko... a ja cała w żółtych kropkach ryczałam jak głupia... a mama przyniosła mi kociaki... jeszcze malusieńkie... a koteczka zabrała je za kark... i wyniosła do legowiska.
Kotka była drobniutka i bardzo miziasta... ale niestety nie żyła długo.. moja mama mówiła, że pewnie ktoś ją otruł... bo miała coś twardego w brzusiu... ale to mogło być pewnie i coś innego... coś co teraz dopiero się wie, że jest.
Był jakiś burasek... którego raczej mało pamiętam...
Był też wielki, piękny, srebrzysty kocur. Oczywiście nie kastrowany.
Niezwykle kontaktowy i przyjazny. I ten niestety wdał się w jakąś walkę z innym kocurem, przyszedł z rozoranym pyszczkiem, ale po opatrzeniu ran, wcale nie chciał zostać w domu... i jak poszedł tak zniknął...
To było w domu rodzinnym... i koty były bardziej rodziców niż nasze.
Kiedy poszliśmy z mężem na swoje, wtedy już nasze dzieciaki miały 7 i 5 lat... mieszkanie nowe, nowe miejsce... jakoś chciało się jakiegoś zwierzaka. Przewinęły się w tym czasie jakieś chomiczki, świnka morska, rybki... ale jakoś w tym czasie dojrzewaliśmy do psa... i oczywiście przypadkowo trafiła się sunia, od kolegi syna.
Noreczka była z nami prawie 15 lat. Kochana psinka... mówiłam, że to wilczur miniaturowy, odeszła po ugryzieniu kleszcza... w listopadzie 2005 roku. Już wtedy przeprowadziliśmy się z rodzinnego Szczecina przez Warszawę do Granicy. Było pusto i smutno bez stwora w domu, w domu który też był dla nas jeszcze obcy.
Pół roku nie było w domu zwierząt... nie licząc oczywiscie myszy, które zawsze się gdzieś przy domu kręcą.
No i pewnego majowego poranka 2006 roku pojawił się Kumpel.