Jakoś tak sobie z rana wstałam,
Joe pogonił Białą Księżniczke, obszczał biurko,
wzięłam go na ręce ,skunks, normalny skunks...
Sierść też jakby nie ta...
Ech... jadę dzisiaj do wnuków, to Cię wezmę i wypiorę.
Wzięłam wszytsko oprócz aparatu.
Jestem wściekła, bo to pranie było niesamowite.
Joe pozwolił sie pięknie wyprać.
Siedział jak aniołek w wannie.
Póżniej opłukałam w zlewie,
wycisnęłam i posadziłam na ręcznik na pralce.
Wytarłam ile się dało recznikiem.
Spokój, ład i porządek...
Dopiero suszarka mu się nie spodobała,
obsyczał i próbował łapką przyłożyć wrogowi.
A jak ładnie siedział jak zajączek lub surykatka.
No cudo,
a ja kretynka nie wzięłam aparatu.
Wszystko można było z nim zrobić.
Po praniu zrobił się piękny...
Nabrał głębi koloru,
brąz to brąz a cappuccino to jest wyrażne i czyste...
Włos jedwabisty , gładki i błyszczący,
chociaż nadal jest puchaty...
Piękny, tylko się zakochać...









