Przed chwilą dzwoniła do mnie Marta, rozmawiałyśmy krótko, bo miała resztki impulsów na karcie.
W Wigilię niewiele brakowało żeby spłonęła żywcem.

Próbowała napalić jakoś mokrym drzewem w piecu i polała je benzyną. Nie wiem jak to się stało,ale zapaliło się na niej ubranie, to znaczy lewy rękaw. Cudem ugasiła siebie i to co się paliło w tej jej chałupce. Powiedziała, że płonęła jak pochodnia. Spaliły się ubrania, które suszyły się przy piecu na sznurze, osmalone ściany, lewa ręka poparzona- cztery godziny moczyła ją w lodowatej wodzie. I na tym zabiegi paramedyczne się skończyły, nawet u lekarza nie była. No bo to wieś, wigilia a na leki i tak nie miałaby pieniędzy...
I najgorsze-dwa koty poparzone- jeden ucho, drugi pod ogonem, to i tak cud- na 16 metrach 38 kotów i pożar. Ja się załamuję jak dostaję takie wiadomości. A tak się dzisiaj cieszyłam, że kilka osób zadeklarowało pomoc...że będzie więcej karmy dla tych biedaków.