Jesteśmy po wizycie u weterynarza. Oboje zmęczeni jak nie dwoje kumpli ale jak sto diabłów. Czekając na wizytę Qua chodził po poczekalni, gadał, jęczał, stękał. To jęczenie i stękanie jest okropne, poważnie. Ostatnio się nauczył i stosuje to usilnie, a mnie no aż wstyd, bo ani to fajne, ani socjalne, ani specjalnie przyjemne dla ucha. Chciało się mieć koteczka to się ma. Za to w międzyczasie do poczekalni weszła lecznicowa kicia i usiadła przy drzwiach. Qua wydobywając z siebie kolejne jęki umierającego balona nie zauważył tego momentu i nagle wielce się zdziwił kiedy zrobił kolejny omdlewający krok i niemal nie zderzył się z piękna burorudą damą. Miał strasznie głupią minę, lekko się naburmuszył i poszedł usiąść w drugim kącie drzwi coby wyglądać sobie stamtąd na świat
Sama wizyta była taka dziwna. Na początku długo rozmawiałam z wetką (bo była nasza chyba ulubiona) ja wypytywałam ją, ona mnie. W końcu znudzony Qua przysnął mi na kolanach, na kroplówkę podskórną jakoś tak kiepsko reagował, no pewnie, że reagował ale wcale nie jakoś super. Jedyna dobra wiadomość to, że Qua nie chudnie. Jeszcze może dobra to taka, że pani wet trochę bardziej w nas wierzy, ale co zrobić, Ona chyba nie chce obiecywać gruszek na wierzbie dlatego tak nam mówi. Dzisiaj też mówiła, że pnn to pnn i czy ja na pewno zdaję sobie z tego sprawę. Powiedziałam, że zdaję sobie sprawę i wiem, że to skraca czas mój i Qua, ale dopóki jest szczęśliwy będę walczyć o każdą minutę więcej. No i teraz chyba wszyscy mamy jasność. A po powrocie do domu Qua zjadł całą michę jedzenia i schował się pod łóżku.