U gromadki spoko.
Uprzedzam, że to będzie długi post.
Bo tak:
w sobotę był alarm ze Szprotką, ktora o mało nie zwariowała ze świądu, biedactwo małe, więc zabraliśmy ją i Mikołaja do kliniki w Bielsku. Szprotka dostała steryd i prozac i jak wróciliśmy do domu, przestała się zupełnie drapać. Pani wet stwierdziła, że to może być na tle nerwowym, to drapanie, bo na grzybicę to jednak nie wyglądało.
Mikołaj, który będzie miał dom, dziwnie jakoś kaszlał, więc chciałam go osłuchać przed ewentualną podróżą do stolicy. Plucka ok, za to okazało się, że ma... grzybicę!

Skąd miałam wiedzieć?

Teraz musimy leczyć, na szczęście dom na Mikołaja poczeka.
Wczoraj była akcja od rana - Mikuś na kastrację, Rufus na obdukcję i ewentualne zabiegi. Musiałam sobie parzyć herbatki uspokajające, bo Mikuś... moje kochanie.... No, takie tam.
Tomek koteczki do lecznicy dostarczył, potem je odbierał, ja szybko tam przybiegłam po konferencji, późno już było... Kotki zapakowane do auta, nadciąga śniezyca, mróz coraz większy... A auto nic. Nie zapala.

Szwagier nadjechał z odsieczą i pożyczył nam auto! Nie ma to jak super szwagier!

W międzyczasie odmarzły mi stopy, ręce, uszy i nos, bo oczywiście nie miałam ani rękawiczek, ani czapki. Przyjechaliśmy do domu, z dwugodzinnym opóźnieniem, a tu Szprotka nie ma tej ochronki na szyjce, jakoś ją zdjęła i całą szyję rozdrapała do krwi.

Trzeba było jej to smarować, zabezpieczać, ratować.
Jak już wszystko nakarmiłam, napoilam, posprzątalam, podałam leki itd, wzięłam dwie aspiryny i padłam spać.
I dlatego też wczoraj z Mikolajem na szczepionkę grzybkową nie pojechaliśmy. Dziś też nie pojedziemy, bo Tomek musi odebrac auto...
I tak to się kręci.