Nie, Ciociu Sibio Kochana. Nie zgadłaś.
Dla ułatwienia dodam, że to nasz dom. Wnętrza mieszkalne. NIE po przejściu huraganu, NIE po świątecznych porządkach (ani przed). I zapewniam, że NIE mieszkamy w melinie. I także zapewniam - na co mam świadków, że tak jak na fotach nie bywa w naszym domu NIGDY.
Otóz: rano, przed wyjściem z domu zwróciłam uwagę Pana Męża na fakt iż AGrafki nie ma na śniadaniu. Wyjanił mi, że kota wlazła pod kominek, zapewne w celu zwiedzania i że sam osobiście widział jej ślepia tamże. No dobrze...skoro widział...pojechaliśmy do pracy , zostawiając koty samopas, w tym Arafkę na wolności, czyli poza klatką (rezydentki obiecały się nie zarażać kokcydiami).
Wróciliśmy wpół do czwartej po południu. W drzwiach powitała nas radosna Lulla i niemniej radosna Kropka. Agrafka nie raczyła.
Karmienie: pucha Purinki, suche, mięsko świeże; do wyboru do koloru. Stado w postaci dwóch kotów rzuca się na żarcie po czym odgalopowuje przez okno w ulewę i zawieruchę...
...a my zaczynamy wołać AGrafkę. Wołamy, kiciamy, grzechoczemy żarełkiem...nic.
Pan Mąż wlazł pod kominek, obadał sprawę i wydał werdykt: tam koty nie ma.
Sprawdziliśmy WSZYSTKIE miejsca w domu, osobiście, w przypływie rozpaczy przeglądałam pralkę, lodówkę i piekarnik...koty nie ma.
W szafach, łóżkach, pod szafami, łóżkami, za szafami, łóżkami, no zresztą efekty poszukiwań widać na fotkach. Koty nie ma.
Pan Mąż rozmontował instalację kominka, sprawdzał, czy kota gdzies tam nie utknęła, mimo że przysięgał, że nie ma takiej możliwości...
Po trzech godzinach szczegółowej rewizji MuSIELIŚMY uznać, ze AGrafki w domu nie ma...i zaczęliśmy myśleć.
Jedyne wyjście to to, że rano, gdy Pan Mąż przynosił drewno, kota smyrnęła w ogród (zresztą baaaardzo miała na to ochotę od wczoraj wieczór).
Następne dwie godziny poświęciliśmy więc na spenetrowanie drewutni, stodoły Pani Jasi i altanki u sąsiadów, A wichura i ulewa nie ustawały, o, nie...wręcz przeciwnie; nastał sztorm o sile 10 stopni w skali Beauforta !!!
O 20,30 musieliśmy przyjąć do przerażonej świadomościa fakt zaginięcia AGrafki, świeżo przyjętej do naszego stada (obdarzonego zaufaniem przez uznane autorytety i teraz to zaufanie zdechło).
Wojciech smętnie zjadł zupę, która miała być fragmentem obiadu, a stała się kolacją i nic nie chciał. Siedliśmy na rozwalonych pieleszach domu, zapadła cisza, nawet kotów nie było, bo mimo sztormu nadal buszują po polach...
I wtedy spod kominka wylazło to:
Myslałam, że Pana Męża szlag trafi. Powiedział, że gdyby miał siłę, to by kocie łebek odkręcił. Całe szczęście, że osłabł...
Teraz w domu panuje nadal chaos, bo nie mamy siły sprzątnąć...
Trzymajcie kciuki, żeby już nigdy więcej...przy tym to pamiętne szukanie Luli, kiedy natknęłam się na łapy w walizce to pikuś...