wczoraj wracając z pracy i stojąc w korku wypatrzyłam na drzewie małą czarną kulkę, która się ruszyła i okazała małym kotkiem. Zabrałam. Zawiozłam do wetki. Mały siedmiotygodniowy Gluś numer 5 jest u mnie w pracy, ze względu na kwarantannę, w osobnym pokoju. Sytuacja zaczyna być dramatyczna, bo moją firmę opanowują koty, a na to nie mogę pozwolić. Nie mam bladego pojęcia, co z małym zrobić i gdzie na czas kwarantanny (12 dni) go umieścić. Dopiero jutro zostanie zaszczepiony. Wczoraj wetka tylko pobieżnie przeczyściła uszy (brud wyciągała razem z naskórkiem

). Nie chciałybyście zobaczyć, jak wyglądały jego ucholki. Dużo już widziałam, ale takiego syfu jeszcze nie. Mały dostał na kark coś na robale (adevocat czy coś-nie pamiętam nazwy).
Smark bezbłędnie kuwetkuje, żre jak krokodyl, bawi się ślicznie, jest radosny i wesoły. Lgnie do ludzi. Jakoś to wszystko nie wskazuje, że był dzikim kotkiem. A jeśli nie był dziki, to skąd pchły, świerzb i pobyt na drzewie?
