Pierwsze wrażenie jak najbardziej ok - domek jednorodzinny, trawniczek, dwa psy. Zadzwoniliśmy do furtki. Odezwał się jakiś facet. Furtki nam nie otworzył, ale wyszedł do nas. Ok, w sumie nie każdy zasługuje, by wpuścić go na podwórko...

Zarówno chód owego pana, jak i głos, wskazywały na spożycie bliżej niesprecyzowanej ilości %. Pan poinformował nas, że kot się przybłąkał, jest dziki, siostra daje mu jeść, a on zjada i sobie idzie. Możemy kota złapać, ale on nas na podwórko nie wpuści. Jak więc mamy go złapać? A to już nie jego problem, haha.
Podziękowaliśmy serdecznie i zapewne odeszlibyśmy z niczym, ale w tym momencie nadjechała siostra gościnnego pana. Spytała, o co chodzi, a usłyszawszy, że o persa, natychmiast domyśliła się, że sąsiadki zadzwoniły ze skargą. Skargą, jej zdaniem, zupełnie nieuzasadnioną. Pers się przybłąkał, ona go leczy, karmi, wydaje na niego pieniądze, a one jeszcze mają pretensje. Do domu nie weźmie, bo dzikus, na ręce można go wziąć tylko wtedy, gdy jest chory. Jeśli chcemy, to możemy go sobie zabrać - o ile jest na podwórku.
Tak więc dostąpiliśmy zaszczytu wejścia na podwórze. Z tyłu domu, pod balkonem, siedział sobie czarny pers. Faktycznie, dziki jak cholera - nawet nie drgnął na nasz widok, a pani bez problemu wzięła go na ręce i zapakowała do wiklinowej budki, którą nam pożyczyła, bo nie mieliśmy ze sobą transportera. Dostaliśmy także książeczkę zdrowia kota (z aktualnymi szczepianiami), pozachwycaliśmy się piękną, ośmiomiesięczną whiskaską (też do wydania) i poszliśmy.
Według wpisu w książeczce pers ma na imię Maciek, a jego właścicielką jest owa pani. Ponieważ nie było naszym celem prowadzenie śledztwa i dochodzenie do prawdy, na tym poprzestaliśmy. Naszym celem jest natomiast udzielenie pomocy bezdomnemu zwierzęciu - a tym bardziej persowi, który raczej nie poradzi sobie na wolności.
Pojechaliśmy od razu do weta. Kot ma zapalenie górnych dróg oddechowych - od razu dostał antybiotyk. Na ciele mnóstwo zagojonych ran po ugryzieniach - zapewne innych kotów. Oj, nie radził sobie... Jedno z nich przekształciło się w ropień, który wetka wycisnęła.
Mamy DT dla Maćka, ale tylko na kilka dni. Przebywa na razie w mieszkaniu koleżanki, która wyjechała na urlop. Gdy wróci, nie będzie DT.
A dziś Maciek zafundował nam trochę adrenaliny. Jakimś cudem wymknął się z wiklinowej budki, w której był przewożony i zwiał do lasu na Stadionie. Pobiegłem za nim dosłownie na oślep - uważałem tylko, żeby nie trafić w drzewo. Krzakami czy innym badziewiem nawet się nie przejmowałem. Na szczęście zmęczył się biegiem odrobinę szybciej niż ja i wskoczył na drzewo. Pień był zupełnie gładki, więc w końcu spadł i udało mi się złapać go na ziemi. Po prostu miałem szczęście i udało mi się nie stracić go z oczu. Gdyby mi zniknął choć na chwilę, to szanse na odnalezienie kota w lesie (nawet czarnego persa) byłyby raczej niewielkie.
Pomóżmy Maćkowi! On przecież nie może wrócić na ulicę!

