» Czw maja 22, 2008 0:07
Na początku 2005 roku nie miałam bladego pojęcia o kotach. A teraz? Teraz nie ma dnia bez kota, obojętnie czy mojego czy nie. Moje życie, a co za tym idzie życie Grzegorza, podzieliło się na dwa - praca i koty. Pod koniec tego roku, miną trzy lata od kiedy staram się Coś zrobić. Trochę z tego Czegoś mi nawet czasem wychodzi. Niestety to trochę Czegoś pochłonęło mi tę cześć życia której jeszcze nie zabrała praca. Na początku przyszedł Toffik, później było prywatne przytulisko i z niego zabrana Matylda, później kolejne przytulisko aż w końcu schron. W trakcie schronu pojawił się dochodzący i dokarmiany Bury, później umierająca na zapalenie płuc Agata, prawie niewidomy Maciej i 3 pozostałe koty Starszej Pani, tymczasowa Domka a zaraz po niej jedna z kotek Starszej Pani okazała się w ciąży (przenoszonej 2 miesiące!) i z guzem sutka. Ostatnim "nabytkiem"jest mała Muffka - tymczas u Baśi za który wzięłam odpowiedzialność.
Wiem, że w porównaniu z innymi forumowiczami, to jest pikuś. Ale ja więcej już nie jestem w stanie zrobić. A czasem i to mnie przerasta. To Coś co robię, zabrało mi kawał życia, w dużej części tego rodzinnego. Ale nie umiem przestać. A złoty środek wydaje się być nieosiągalny.
Wybaczcie te moje żale, jakoś tak w nocy mnie naszło.
W nocy z piątku na sobotę wyjeżdżam na trzy dni. Zamiast się cieszyć i pakować, ja biegałam za pogryzionym Burym, odbierałam karmę z Gliwic, przewoziłam tymczasową Muffkę i jeszcze pojadę po puszki i żwirek dla schronu i dla Starszej Pani. Jak już pojadę, to będę się zastanawiała jak daje sobie Bury radę, czy przez te 3 dni kiedy nas nie będzie sobie poradzi? Czy jak wyjadę za granicę czy nie minie mnie jakiś ważny telefon? Może jakiś dom dla kota? A może coś się stanie w schronisku?
Wiem, że kiedyś już nie dam rady, że kiedyś będę musiała przestać z własnej, bądź nie własnej, woli. I co wtedy będzie? Co będzie z Nimi a co będzie ze mną?
Dlaczego życie się tak dziwnie układa?
