Na pierwszy rzut oka zwykły czarno-biały kot.
Zaraz. Jaki czarno..
Nie.. on jest jakiś.. Jakiś taki..
Bury? Nie, bury na pewno nie.
Niebieski? No, może trochę. Na łapkach ma niebieskie plamki. I jedną pod brodą.
Dymny? Może dymny. A może szynszylowy..?
I w dodatku przetykany dłuższymi, białymi włoskami.
A kiedy Gucia głaskać pod włos, to widać, że podszerstek Gucia jest prawie zupełnie biały.
No to jak go nazwać? Jak go opisać w ogłoszeniach?
Ktoś się zna na takich niuansach kociego koloru?
Gucio jest oryginalny. Ale nawet to nie uchroniło go przed bezdomnością.
Ktoś Gucia wziął do domu, nauczył kochać ludzi, a potem wyrzucił. Może dlatego, że kot urósł i dojrzał.
A może Gucio po prostu się znudził, tak jak potrafi znudzić się oryginalna zabawka. Tylko Gucia nie dało się wrzucić na dno szuflady. Gucio jest żywy. Żywe stworzenie się wyrzuca pod blok. A zanim się wyrzuci, to się bije, bo wkurza i przeszkadza.

Nic nowego - kolejna chwytająca za serce historia, jakich tu nie brakuje.
Gucio przyjechał do nas na kastrację z osiedla w Nowej Hucie, gdzie przez całą zimę był dokarmiany. Nie dawał sobie rady wśród miejscowych zabijaków. Nie znaczył, nie potrafił walczyć. Nawet sikał w pozycji przykucniętej, jak kotka. Do kotów i do ludzi odzywał się cichutkim przyjaznym poskrzekiwaniem, z nadzieją, że ktoś go pokocha.
W domu jest niezwykle spokojny. Cichutki, niekłopotliwy, "przepraszam, że żyję". Niejadek - trzeba go głaskać, żeby zaczął jeść. W naszym na maxa zakoconym domu nikt nie ma dla niego czasu. A on tak bardzo potrzebuje człowieka, mizianek, przytulania.
Wzięty na kolana zostaje na nich i mruczy.
Bardzo potrzebuje Domu.
Gucio oczywiście jest wykastrowany, odrobaczony i zaszczepiony.

