Wczoraj pisałam szybko i w panice. Być może moje słowa zostały źle zrozumiane. Być może napisałam zbyt mało szczegółów i dlatego i ja i schron wyszliśmy na "morderców"
Sytuacja wygląda tak, oba koty trafiły do nas 4 stycznia. Chyba do połowy marca siedzieli w króliczej klatce. Ciągle chorowali. Dlatego cały czas, do dziś są razem, tylko ze sobą. Wpadali z infekcji w infekcje. Fakt, że bardzo szybko wychodzili z chorób. Już jeden antybiotyk polepszał ich zdrowie. W pewnym momencie okazało się, że młodsza Jaga choruje bardziej od starszawego Jorgusia. Do tego dużym problemem było też to, że Jaga była bardziej nieufnym kotem. Im dłużej była leczona, kłóta, im więcej leków dostawała tym bardziej przerażonym i nieufnym kotem się stawała. Nie jest dzika, absolutnie, tylko panicznie się boi. Jest problem nawet przy podaniu interferonu do pyszczka.
W schronie jest 8 boksów, w każdym przebywa po kilka kotów. W kociarni nie ma ciepłej wody, kanalizacji. Nie odkaża się misek, kuwet. Sprząta się szybko.
Jeśli nie weźmie się ich w warunki domowe, spokojne to mamy dwa rozwiązania będą siedzieć w klatce, niespełna metrowej, kolejne miesiące, miesiące przez które będzie się je leczyć, bez gwarancji na wyleczenie, dom albo pozwoli się im odejść.
Nie podoba mi się to, nie umiem sie z tym pogodzić. Uważam, że to nie ich czas. Nie pora.
Ale pomyślcie tak na trzeźwo, obiektywnie. Czy tu ma sens ratowanie w schronisku "za każdą cenę"? Ryzykując ich komfort psychiczny i życie kilkudziesięciu innych kotów?
Ja nie wiem. Nie wiem co zrobić, co myśleć.
Pewnie są tu osoby mądrzejsze...