Wczoraj pod wieczór zjawiły się u mnie dwa babsztyle z sąsiedniego bloku, żeby mnie zawiadomić, że w ich ogródku znowu jest jakaś kocica z małymi. A ponieważ ja w lipcu walczyłam z nimi, oskarżałam o znęcanie nad kotami, nasłałam na nich Straż Miejską, to oni mnie teraz wcześniej informują, że jest problem, oni kotów nie chcą i ja mogę sobie do ich ogródków przyjść i coś z tym zrobić. Kocięta piszczą, leża na deszczu.
Powiedziałam, żeby otworzyli okienka piwniczne, one, że się na to nikt nie zgodzi.
Ponieważ zaczęła mnie krew zalewać powiedziałam, żeby sobie poszły a ja się zastanowię.
Wzięłam kontener, zostawiłam TŻ przy montowaniu pudła-domku i poszłam do znanego z gościnności wobec kotów osiedlowych bloku przy Doroszewskiego 11. Babsztyl puścił mnie łaskawie przez swoje wysprzątane mieszkanko(nie musiałam przełazić przez wysokie ogrodzenie). Strugi deszczu, kocica na gołej ziemi jak Łazarz. Pozwoliła mi całą piątkę włożyć do transportera, ją wystarczyło tylko lekko popchnąć. Trwało to 15 sek., podziękowałam św. Franciszkowi i poszłam do domu z satysfakcją krocząc mokrymi butami po dywanach babsztyla.
Rodzinka jest teraz w wymoszczonym, zamkniętym pudle z małymi drzwiczkami na osłoniętym balkonie-lodżii. Pudło jest jeszcze otulone z zewnątrz czymś ciepłym i chroniącym od wilgoci.
Kocica w pierwszej chwili, gdy wsadziłam dzieci do pudła uciekła. Już miałam przed oczami wizję karmienia butelkami pięciu kociąt. Ale wróciła.
Kocięta wyglądają na zdrowe, oczka otwarte, czyste.
Dwa łaciate, dwa szarobure, jeden biały z szarym ogonkiem i śmiesznym szarym przecinkiem na główce.
A wogóle to: ratunku!