Już wstawiam Kochanie
dla Ciebie Psotku wszystko
Pigułka zawsze była bojaźliwa. Czasem mnie to trochę denerwowało, bo wciąż się za mną plątała i nie chciała nigdzie iść bez opieki, nawet do toalety. Jednak na ogół pochlebiało mi to, bo dzięki temu czułem się bardzo dorosły i bardzo ważny.
Mama zawsze mi powtarzała, że Prawdziwy Mężczyzna powinien zawsze być dzielny, opiekuńczy i zaradny. Podobno nasz Tata właśnie taki był, a zanim umarł pod samochodem, zdążył uratować przed tym strasznym losem Mamę i nas – wtedy już podobno byliśmy w brzuszku Mamy. Jaka szkoda, że nie poznałem Taty! Mama mówiła, że mógłbym się od Niego wiele nauczyć.
To musiał być ktoś straszny, ten samochód, skoro przez niego nie poznałem mojego dzielnego Taty! Dlaczego nikt go nie ukarał, tego samochodu? Przecież to przez niego my nie mieliśmy Taty, a Mama – męża.
Mama była zawsze bardzo dzielna, ale ja już kilka razy słyszałem, jak przez sen płakała i powtarzała imię Taty. Pewnie do Niego tęskniła...
Kiedy już byłem większy, Azorek opowiedział mi, że po tym wypadku Mama zniknęła na jakiś czas. Poszukiwali jej wszyscy przyjaciele Azorka. Dopiero po dwóch dniach przyprowadził ją do domu najserdeczniejszy przyjaciel Azorka - Burek z sąsiedztwa. Podobno była zapłakana i zszokowana, nie pamiętała, co się stało, a nawet jak się nazywa i gdzie mieszka. Ale szybko się otrząsnęła, bo wszyscy o nią bardzo dbali. A poza tym wiedziała, że wkrótce nas urodzi, więc chciała jak najlepiej przygotować dom na powitanie dzieci. Wszyscy jej w tym pomagali. Azorek właśnie wtedy namówił Olę, żeby im pomogła jeszcze więcej niż do tej pory.
Kiedy Mama płakała, zwykle przytulałem się do niej. Jeśli to nie pomagało, podpełzałem do drzwi i wołałem Azorka lub Kota Urwisa, żeby pocieszyli Mamę. Oni zwykle przybiegali prawie natychmiast.
Tymczasem my rośliśmy bardzo szybko. Coraz bardziej interesowało mnie, co się dzieje za drzwiami naszego domku. Mama przynosiła stamtąd różne opowieści i nowe zapachy. Zwłaszcza zapachy bardzo mnie intrygowały. Przecież Mama powinna zawsze pachnieć tak samo, a po powrocie do domu za każdym razem pachniała trochę inaczej.
Pewnego dnia nastąpiła wielka chwila – Mama wyprowadziła (a właściwie wyniosła) nas za próg domu. Rozglądałem się w zadziwieniu. Ależ tu było jasno! Źrenice zwęziły mi się w wąziuteńkie szparki, a i tak wpadało w nie mnóstwo światła i kolorów. Za to nos rozszerzył mi się tak, że był chyba ze trzy razy większy niż zwykle. Zapachów było tak dużo, że nie potrafiłem ich odróżnić, a nawet wchłonąć. Ale Mama mi wytłumaczyła, że to normalne, bo niedaleko jest mnóstwo roślin, a każda z nich ma swój własny zapach. I wszystkie zapachy się mieszają.
To właśnie dlatego za każdym razem Mama pachniała trochę inaczej, bo na Jej futerku mieszały się inne zapachy roślin. Czasami przytulał ją też Kot Urwis, no i oczywiście Azorek z Burkiem.
Zawróciłem do domu, bo nawet jak dla mnie wrażeń było strasznie dużo. Zwinąłem się w kłębek, żeby to wszystko dokładnie przemyśleć, ale zanim to sobie ułożyłem w głowie, już spałem. Śniło mi się wiele cudownych rzeczy, przede wszystkim rozmaite smakowite kąski, zwłaszcza Pierniczki od Oli.
Kiedy tak śniłem, raptem z marzeń obudziło mnie głośne MIIIIIIIAAAAAAUUUUUUU. To było wołanie Pigułki. Odważyła się wyjść z domu, ale zrobiła o trzy kroki za dużo, więc straciła orientację w tej jasności i nie wiedziała, jak wrócić. A swoją drogą – jaka odważna ta moja boinoska Pigunia!
Mamy akurat nie było w pobliżu, więc wkroczyłem do akcji. Zacząłem ją też nawoływać. Z drugiej strony przybiegł Azorek z Burkiem. Dzięki temu udało nam się doprowadzić Pigulika do domu. Psiaki głośno wyraziły jej swój podziw za iście nad-kocią odwagę, a w dowód uznania przyniosły Piguni własnołapnie upolowane medale z szyneczki.
Podziwiałem je za to poświęcenie, bo przecież szyneczka pachniała tak smakowicie! Nie jestem pewien, czy bym umiał z niej zrezygnować, żeby komuś sprawić przyjemność.
Nie mogłem być gorszy od Pigułki, więc zapuszczałem się coraz dalej. Przezornie jednak nie odstępowałem w tych wyprawach Mamy, a jeśli odważałem się na samodzielne wyprawy, to bardzo dokładnie zapamiętywałem drogę, którą wędrowałem. Dla mnie byłby to wielki wstyd, gdybym musiał korzystać z pomocy Azorka. Mama tłumaczyła mi, że to żaden wstyd, bo po pierwsze Azorek jest już dorosły, a po drugie, trzecie i dziesiąte – Azorek jest naszym największym przyjacielem. A przyjaciele są po to, żeby sobie nawzajem pomagać. Ale ja zawsze wolałem liczyć na siebie. Podobno pierwsza zasada kociej matematyki brzmi: „Umiesz liczyć – licz na siebie”. Nie wiem, czy wtedy umiałem dobrze liczyć, ale przynajmniej próbowałem.
Któregoś dnia leżałem właśnie w drzwiach naszego domku i rozglądałem się ciekawie, gdy coś dziwnego zaczęło brzęczeć mi przed nosem. Ten brzęk był raz z jednej strony, raz z drugiej, ale zawsze trochę ponad moją głową. Nastroszyłem uszy, żeby zlokalizować to dziwne źródło dźwięku. Potem cała głowa zaczęła mi się ruszać, żebym mógł to coś zobaczyć.
To coś nie chodziło po ziemi, tylko po powietrzu, a do chodzenia nie używało łapek, tylko czegoś, co wyrastało z grzbietu i było przezroczyste. Zacząłem podskakiwać, żeby to coś obejrzeć z bliska. Przy którymś podskoku niechcący nabiłem to coś na pazurki. To było nieduże i czarne, tylko z grzbietu wyrastały mu jakieś przezroczyste łapki-nie-łapki. Postanowiłem sprawdzić, czy to coś jest jadalne. Całą czarną część mojej zdobyczy zjadłem z apetytem, bo akurat byłem głodny. Tylko to przezroczyste było niejadalne.
Kiedy wróciła Mama, powiedziała, że upolowałem muchę, a te przezroczyste niby-łapki na grzbiecie nazywają się skrzydełka i służą do poruszania się w powietrzu. Mama była ze mnie bardzo dumna, bo po raz pierwszy SAMODZIELNIE zdobyłem coś do jedzenia. Ale tak naprawdę to nie był żaden powód do dumy, raczej moja wrodzona ciekawość wszystkiego, co się dzieje na świecie.
Tym niemniej problem jedzenia znów stawał się bardzo pilny. Rośliśmy wszyscy i byliśmy coraz bardziej ruchliwi. Mama dawała nam tyle Mleka, ile tylko mogła. Ale to nam nie wystarczało, więc czasami piszczeliśmy, że jesteśmy głodni, a Mama już nie miała więcej pokarmu. Pewnie dlatego tak bardzo Mama była zadowolona, że upolowałem tę muchę. Od tego dnia Mama zaczęła nam pokazywać, do czego służą ząbki (takie białe kostki, które nam wyrosły w pyszczkach) i jak się nimi posłużyć.
Któregoś dnia pod nasz domek podeszła Ola i na tarasie ustawiła cztery płaskie, białe cosie. Mama powiedziała, że to są talerzyki dla nas i że wszystkie dorosłe koty powinny jeść z talerzy właśnie, a wprost z ziemi to jedzą tylko bardzo biedne i bardzo głodne koty, które mają bardzo skąpych opiekunów lub nie mają ich wcale. Ale my będziemy mieli dobrą opiekunkę, więc najwyższy czas nauczyć się jedzenia z talerzyków, żebyśmy w nowym domu nie narobili wstydu ani sobie, ani przede wszystkim Mamie i Oli.
Kiedy już talerzyki stały na swoich miejscach, Ola wyciągnęła ze swojej torby jeszcze coś. To wyglądało jak kawałek kijka, tylko że było grubsze i krótsze niż prawdziwy kijek do zabawy, który wcześniej podarował nam Azorek. Pachniało to też zupełnie inaczej. Mama mi powiedziała, że to jest puszka, że jest zrobiona z metalu i że w środku tej puszki jest specjalne jedzonko dla kotów. I że puszki mają różnokolorowe paski, a każdy kolor paska oznacza inny smak. Na przykład czerwony pasek oznacza smak wołowiny (cokolwiek by to było), a niebieski – ryby. Mama najbardziej lubiła właśnie ryby. Podobno w niektórych puszkach są kawałki mięsa w sosie, a w innych – w galaretce. Mama sama nie wiedziała, czy woli sos, czy galaretkę, bo i to, i to było dobre, więc i to, i to lubiła.
W czasie tej pierwszej wizyty, którą zapamiętałem, Ola otworzyła puszkę (denko odskoczyło z pięknistym sykiem, nawet ja bym się takiego nie powstydził) i specjalnym narzędziem – łyżeczką – wyłożyła z niej coś na talerzyki. Zapach tego czegoś był tak nowy i ciekawy, że natychmiast podbiegłem do talerzyków i zacząłem je obwąchiwać.
Dziwne – cztery talerzyki, a na wszystkich ten sam zapach! Nie bardzo wiedziałem, co z tym dalej zrobić, ale Mama mi pokazała. Szybko się zorientowałem, że trzeba polizać tę brązową kupkę na talerzyku, trochę nabrać na języczek = i połknąć. Zacząłem tak robić – i wkrótce wpadłem w rytm. O kocia mamo z kocimi córkami! – jakie to było pyyyyszne! Zanim się zorientowałem, mój talerzyk był już PUUUSTYYYY!
Rozejrzałem się dookoła. Czarnulka radziła sobie z jedzeniem prawie tak dobrze jak ja i żadna siła nie zmusiłaby jej do odejścia od talerzyka. Pigułka – moja nieśmialotka – skubała jedzonko, jakby się bała, że to ono może ją pogryźć, choć jest takie mięciutkie. Postanowiłem jej więc pomóc – i wsadziłem mój różowy nosek w sam środek jej talerza. Oczywiście całą buzię upaćkałem jedzonkiem, więc zacząłem bardzo gorliwie poruszać moim różowym języczkiem, żeby się oczyścić. Chciałem też pokazać Pigułce, że to nic strasznego, a nawet że to bardzo dobre. Ale Mama z Olą oburzyły się, że niby zabieram jedzenie mojej malutkiej siostrzyczce. Czy one NAPRAWDĘ nie rozumiały, że Pigułka bez zachęty by tego nie zjadła? I że ja naprawdę chciałem dobrze? I dobre jedzonko by się zmarnowało! A same mówiły, że jedzenia nie wolno wyrzucać ani marnować, bo przecież na świecie jest tyle biednych, głodnych kotków, które by to z chęcią zjadły!
Od tego momentu Ola przychodziła do nas często. Za każdym razem przynosiła nową, kolorową puszkę i czyste, białe talerzyki dla nas. Każde z nas miało swój własny talerz, na którym Ola kładła przysmaki. Zwykle to były różne rodzaje mięska, przygotowane specjalnie dla nas – dzieci.
CDN
