» Nie sty 13, 2008 18:04
Każdy kolejny dzień spędzony w malutkiej chacie napawał mnie zdumieniem nad pięknem życia.
Nie pomyślcie sobie jednak, że życie pod wypłowiałą strzechą było lekkie – świt nawoływał do pracy, a zmierzch, jak śmierć zwalał z nóg na słomiane sienniki - ale mimo to było piękne.
Coraz bardziej dziwiłem się, dlaczego ludzie tego nie zauważają ? Dlaczego prowadzą wojny, w których sami giną, dlaczego całą swoją mądrość obracają przeciwko innym ludziom ?
Czułem to, chociaż nawet nie tliła się we mnie iskierka życia – nie mogłem wbić sobie w gliniana łapą kolca na ściernisku, nie mogłem rozciąć sobie boku o półksiężyc srebrnej, świeżo wyklepanej kosy…nie czułem głodu, ani pragnienia…
Z końcem lata powróciła do chaty matka dziewczynki, wdowa po poległym. Przez całe lato najmowała się do prac w polu. Miała opalone na brąz silne ramiona, duże, lekko chropowate dłonie, a kiedy uśmiechała się w jej twarzy błyskały bielutkie zęby.
Kręciła się po izbie i śpiewała, choć czasami piosenka urywała się i na jej twarzy pojawiał się taki sam nieobecny wyraz jak na twarzy matki małego niebieskookiego Stasia.. W ten sposób nauczyłem się, ze wszyscy ludzie tak samo tęsknią i tak samo odczuwają ból….
Najpiękniejsze były wczesno jesienne dni, kiedy razem z dziewczynką szedłem na pastwisko pod lasem. Wsuwała mnie w rękaw starego dziadkowego swetra i ostrożnie wkładała do wiklinowego koszyka razem ze skibką chleba, kilkoma jabłkami i paroma cukierkami w kolorowe paski, które dzidek przywiózł z odpustu . Przed nami, wolno, kołysząc majestatycznie ogonem szła najważniejsza w całej rodzinie osoba – żywicielka krowa, dzięki której w chacie było mleko, ser i od święta – masło.
Pastwisko znajdowało się pod lasem, skąd rozciągał się widok na całą okolicę. Widać było wieżę kościoła w miasteczku, kolorowa plamę parku pośrodku miasta i…nie, wzrok nie mógł mnie mylić – dom mojego chłopca, błyskający bielą ścian spomiędzy drzew.
Czasami – ale nie byłem tego pewien – wydawało mi się, że widzę go, jak wychodzi z domu – ale nie widziałem, gdzie się udaje, bo resztę przysłaniały wierzchołki drzew.
Dziewczynka wbijała w ziemię drewniany kołek i przywiązywała do niego koniec sznurka oplątanego wokół krowich rogów a potem rozkładała kawałek starego koca na tyle duży, że mieściliśmy się tam obydwoje i zaczynała opowiadać.
Jej opowieści były inne niż te, które szeptała w moje gliniane ucho wnuczka zielarki…dowiedziałem się, że w parowie obok wiodącej do miasta drogi mieszka Licho, a jest zielone jak trawa, ma mokre stopy i dłonie i płata figle ludziom, ale nigdy śmieszne, tylko zawsze złośliwe…A to kiedy koń zgubi podkowę zrzuci ją z drogi do rowu, nawplątuje rzepów w psie ogony, rzuci kamień pod koła bryczki, albo ciśnie pacyną błota za idącymi na tańce dziewczętami…Oj, napracuje się Licho, napracuje…
Albo chłopski diabeł imieniem Srala co woźnice razem z wozem po zmierzchu wyprowadzi na Mokre Łąki, co się rozciągają na prawo od drogi, wóź w błocie osadzi, a sam wespnie się na olszynkę i śmieje się jak sowa…
Z diabłem Sralą sam dziadek dziewczynki się zmierzył – i nie wygrał… diabeł odwiązał krowę od palika i trzeba jej było szukać długo w nocy po lesie…dziadek szukał, pomstował, zemstę obiecywał …nie znalazł, a krowa dopiero rankiem przyszła pod chałupę, brudna cała, jakby się tarzała w błocie…i dziadek z kompanami obiecali diabłu, że mu kości porachują…ale im pomylił drogę już pod karczmą i rano wrócili tacy sami brudni jak ta nieszczęsna krowa…i dlatego ona, czyli Zosia, czyli dziewczynka z małej chatki musi chodzić na pastwisko pod las i pilnować.
Pomyślałem sobie, ze to dobrze, ze nie jest sama, ale po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że nawet gdyby diabeł Srala pojawił się, aby znowu cos napsocić – co mógłbym począć ?
Na szczęście diabeł nie pojawił się ani tego, ani innego dnia, więc czas pod lasem należał do najmilszego, jaki był mi dany. ”
Wincenty roześmiał się głośno.
- A wiecie, ze z tym diabłem to i ja się spotkałem ? Ot, szedłem do Jerzego, ciemno było i zboczyłem ze ścieżki…a tu – błoto…Wpadłem po kolana.. I dalibóg, słyszałem jak się puszczyk śmieje…
Babcia Tekla zamknęła zeszyt.
- A po co było się po nocy smykać ? Ot, i kara.
Pacynka podciągnęła kolana pod brodę i spojrzała na komendanta.
- A Licho pamiętasz ?
Komendant rzucił porozumiewawcze spojrzenie służbowemu psu i pokiwał głową.
- Ciekaw jestem jak się miewa w mieście… - powiedział.
- A ja wcale za nim nie tęsknię – mruknął służbowy pies i podrapał się za uchem.
Z wiszącego na ścianie zegara wyskoczyła kukułka i zakukała jedenaście razy.
- Czas do domu – powiedziała Bajanna sięgając po płaszcz.
- Żeby was Srala gdzie nie wyprowadził – zawołała w ślad za wychodzącymi Babcia Tekla, a Miaulina prychnęła cichutko.
Babcia Tekla starannie zamknęła drzwi i dorzuciła węgla do pieca.
- Tak to ono bywało dawniej – powiedziała głaszcząc miękkie futro kotki .

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!