
Pan Kot całą drogę z lecznicy do Zalesia pomiaukiwał na mnie z wyrzutem, że go nie wzięłam na kolana i nie miziam. Natychmiast po wypuszczeniu z transportera zwiedził swój apartament, trochę pojadł i oczywiście polował na moje kolana. Miziak jest z niego straszliwy, trudno się obronić przed całuskami i barankami.

Po prostu chodząca słodycz. Z drugiej zaś strony... jak sobie pomyślę co przeszedł i jak się to mogło skończyć, robi mi się smutno. Spoglądam na jego lichutkie futerko, przeciągam ręką po żeberkach i kręgosłupie i wyobrażam sobie jak mógł wyglądać dwa tygodnie temu zanim Lecznicowe Dobre Dusze

trochę go odżywiły.
Kić doskonale nadaje się do wątku o łabędziach.

Bardzo się będę starała żeby jego historia miała szczęśliwe zakończenie.
Jana, myślę, że spokojnie możesz już zmienić tytuł wątku
