Sprawa trwa od roku, ja wiem o niej od tygodnia. Dziś umówiłam się z dwoma pracownicami jednego z zakładów znajdującego się na terenie Łodzi (z różnych względów nie podaję jego nazwy). Kilka organizacji już brało się za pomoc w rozwiązaniu tej sprawy - do niczego nie doszło, bo nagle pojawiało się masę problemów.
Sprawa wygląda następująco. Koty musza zniknąć z terenu zakładu, bo zakład ma taki charakter, ze zwierzęta po prostu tam żyć nie mogą. Kotów jest około 30. Nie są sterylizowane. Od jakiegoś czasu sa nagminnie trute. Ostatnio znaleziono 4. Jedynym ratunkiem dla nich i jedynym rozwiązaniem, które wchodzi w grę jest zabranie ich stamtąd. I tu pojawia sie problem. To sa koty wolnożyjące. Niektóre z nich dają się głaskać, niektóre nie dają do siebie nawet podejść. Na terenie zakładu trwają prace remontowe. Budynki, w których do tej pory koty mieszkały są wyburzane.
Małe koty zostały już stamtąd zabrane. Zostały tylko trzy. Obiecałam, że je zabiorę, ale najpierw muszę zrobić kwarantannę Dzidziusiowi.
Koty spokojnie mogłyby trafić do jakiegos gospodarstwa. Zostaną tutaj zaszczepione, wysterylizowane, sa na to pieniądze. Potrzeba tylko miejsca.
Czekam na zdjęcia, bo sama nie mogę tam pojechać i ich zrobić - to teren zamknięty.
Liczy się każde miejsce dla każdego kota. Gospodarstwa, stadniny, te koty doskonale sobie dadzą radę, tylko za chwilę nie będa miały gdzie się podziać...