W pierwszych dniach listopada trafiły do nas dwa nowe scury:

kiedyś spróbuję je złapać na fotkę razem, pewnie trudno będzie Wam uwierzyć, że są z jednego miotu. Ja sama mam poważne wątpliwości. Na oko jest między nimi jakieś 2 miesiące różnicy. Czarnuszek jest dużo większy.
Oba kotki pochodzą z jednego z łódzkich podwórek. Żadna z osób, które tam dokarmiają koty, nie zatroszczyła się, żeby na pewno wszystkie maluchy jadły. Po prostu kładły żarełko (nie wiadomo nawet, czy regularnie). Biało bury maluszek najczęściej w ogóle nie wychodził z piwnicy, żeby zjeść. A czarny świetnie sobie radził z obrabianiem śmietnika. W efekcie kondycja czarnuszka jest całkiem całkiem, natomiast biało burego ratowałyśmy od śmierci. Podobno - tak powiedziała Pani Doktor po pierwszych oględzinach - to był ostatni moment na pomoc kotkowi. Natychmiast dostał kroplówkę i dopiero wtedy przestał być leżącą bez ruchu kupeczką futerka, zaczął podnosić troszkę główkę i miaukolić cichutko. Ale aż ciarki przechodziły, gdy brało się go na ręce: czuć było cały malutki szkielecik obleczony cienką skórką. Warunek przeżycia był jeden: kotek musi zacząć jeść. Więc natychmiast zakupiłyśmy wszystko, co można kociemu maleństwu podać. Żeby tylko zaczął jeść. Cokolwiek.
Nasze obawy były zupełnie nieuzasadnione. Obydwa maluchy mają wilczy apetyt. Uwielbiają i kurczaczka i gerberki, twarożek, chrupki, po prostu wszystko wszystko. Małe są już odrobaczone (jutro powtórka), białobusrasek przybiera na ciele, czekamy, kiedy zacznie szybko wzrostem gonić czarnuszka.
Trzymajcie kciuki, musimy przecież te maleństwa wychować na przyzwoite koty
