Jak mamy nie ma to w domu panuje nieład, brak organizacji i anarchia. Znaczy to wszystko panuje w głowie mamy, bo w domu, okazuje się, wręcz przeciwnie. Trzymam w ręku białą, zapisaną kartkę a na niej skierowanie do szpitala i zaczynam się martwić. Nie skierowaniem, leżeniem w łóżku, szpitalnym korytarzem i nudą tylko tym, jak moja druga połowa w postaci męża poradzi sobie z 12 wszędobylskimi diabłami z czego tylko trzy nie są monochromami? Sprzątanie, karmienie, kibelki, czyszczenie uszu, smarowanie dwójki preparatami na grzybka, dawanie leków, ogarnie, da radę, sam? Nie boję się serii badań i 11-sto miesięcznej kuracji, która ma 1000 skutków ubocznych, tylko boję się cholernego tygodnia, kiedy mnie nie będzie. Robię więc sobie zaplecze w postaci moich kochanych koleżanek, które zgodnie deklarują pomoc mojemu kochanemu mężczyźnie. Nie to, żebym wątpiła w jego możliwości, ale do diabła, tuzin kotów, z czego prawie połowa w wieku młodzieńczym potrafi nieźle dać popalić, no i nabałaganić również. Tak więc sztab moich gotowych na wszystko koleżanek dzielnie trwa w pogotowiu. Rozwiązań jest kilka, od eksmisji dwóch autostopowiczów (co by zmniejszyć kocie działania destrukcyjne choć o kilkanaście procent), poprzez przygotowywanie odżywczych posiłków dla mojej dzielnej drugiej połowy (by choć trochę wzmocnić go energetycznie, kiedy stanie do walki o przetrwanie i prób zaprowadzenia ładu wśród wysokoenergetycznych potworów), aż do wsparcia na odległość o każdej porze dnia i nocy, gdyby dwa powyższe nie przyniosły pożądanego skutku. Nieco uspokojona pakuje więc torbę i jadę, jak na skazanie obiecując dzwonić i próbować to wszystko jakoś koordynować. Misja „tata sam w domu” rozpoczęta. Tata gotowy, mama omdlewająca z przerażenia. Będzie dobrze jeśli po powrocie nie zastanę spakowanych w 12 kontenerków moich aniołków stojących jeden przy drugim w przedpokoju i gotowych do eksmisji. Obiecuję więc codziennie gorąco się modlić za pomyślny przebieg akcji. Mogę też nawet chodzić do przyszpitalnej kaplicy. Byle było dobrze, albo choć znośnie byle było.
Dzień pierwszy – nie mam ani jednego telefonu w sprawie kotów, znaczy telefony mam, ale żaden nie jest alarmujący. Wszystko zrobione. Koty nakarmione, leki podane, chlory wysmarowani, mieszkanie posprzątane. No tak, to dopiero początek, na początku to człowiek ma zapał do wszystkiego, stara się i mu się wydaje, ze wszystko jest takie miłe, łatwe i przyjemne. Nic a nic nie czuję się uspokojona, bo przecież to dopiero pierwszy dzień i wszystko przygotowałam własnoręcznie. Czekam więc na wielkie bum. Mijają kolejne dni. Nic. Harmonia, porządek, współpraca. Znaczy, że w ogóle mnie nie potrzebują. Mnie nie ma i nic się nie wali, wszyscy świetnie sobie dają radę. Ze wszystkim. Żadna scena z mojego scenariusza się nie wydarza i żadne z rozwiązań nie jest potrzebne. Ani eksmisja, ani nawet wysokoenergetyczne posiłki, ani telefony pełne psychicznego wsparcia też nie. Nic. Wszystko jest tak, jak było do tej pory. Pełna współpraca. Maksimum organizacji.
Wracam do domu po tygodniu. Otwieram drzwi i wychodzą mi na spotkanie zaspane aniołki. Przez tydzień połowa wyrosła, jeden schudł (Cyryl, czyli sukces!), dwa maja zaleczona grzybicę i piękne oczy, reszta wygląda jak wyglądała, czyli dobrze. Mieszkanie lśni czystością, tylko kilka drobinek żwirku przed kuwetą zdradza, że mnie tu przez tydzień nie było. Wyciągam odkurzacz i z ulga stwierdzam, jak to dobrze, że wróciłam, przecież beze mnie nie dali by rady.
