Pewnego dnia, a dokładniej 25. maja 2007r. mój tata dojechał do mojej babci, na wieś. Mieszka ona nad zalewem Hańcza, ok.50 km od Kielc, w których ja mieszkam. Tata wziął ze sobą mojego 11-miesięcznego kociaka, tak żeby Daffi się wylatał, bo mieszkam w bloku i rzadko z nim wychodzę. Ma rudą sierść, oczka zielone, a serce pełne miłości. A więc tatuś został na noc u babci razem z kotem. Następnego dnia, gdy dziadek szedł do garażu, zobaczył Maxa, owczarka niemieckiego, goniącego mojego Daffiego. Zawołał Maxa do siebie, aby nie dręczył kota. Niestety Daffuś zniknął gdzieś za płotem...
Od tamtego dnia minął już miesiąc. Szukałam, wołałam, nasłuchiwałam i pytałam mieszkańców. Ogłoszenia też porozwieszałam, ale zostały po 15 minutach porozrywane. Daffiego kocham, traktuję jak dziecko. Jest "był" prze ze mnie rozpieszczany. Bardzo go kocham i nie wyobrażam sobie, że się nie znajdzie. Nawet raz próbowałam się zabić, po tym jak moja babcia stwierdziła, że "To kot rasowy. Ktoś go złapał i przygarnął albo sprzedał. Możliwe, że go wywiezli ludzie lub już nie żyje". Aż mnie dreszczyk złapał. Jedyna osoba, która zawsze mnie drapała i gryzła nie żyje? Ja wiem, że to wam się może wydawać chore... ale jak go znaleść? Ja już nie wiem... nie śpie po nocach, widze Daffiego przed oczami... co robić? Błagam POMóżCIE BO ZWARJUJE!