
Chciałabym przedstawić wam pewnego małego, wściekłego potwora, który to dnia trzynastego maja zamieszkał w moim domu.
Lori - bo tak nazywa się ów potwór - ma około dwóch i pół miesiąca i jest śmieszną, włochatą kulką z charakterem. Nikt tak dobrze jak ona nie potrafi kochać właścicieli, swą miłość przy tym okazując w drapaniu, podgryzaniu i przeżuwaniu - w efekcie czego obecnie moje dłonie przypominają kotlet schabowy przed usmażeniem. Ale również nikt, absolutnie nikt, nie potrafi tak pięknie bulgotać, kiedy to egoistycznie umości się na człeku, w najmniej wygodnej dla niego pozycji. Warto również dodać, że nosowe całuski Lori budzące mnie co rano, przyprawiają o zawrót głowy i temu podobne. A i apetytu można jej pozazdrościć. Nie zdążę nawet nasypać do miseczki jedzenia, a już żądny pokarmu jęzor oblizuje jej brzegi. I nawet u weterynarza bywa łaskawie grzeczna, kiedy to daje wyczyścić sobie kosmicznie brudne uszy - które, swoją drogą, w piątek będą przeglądane w sprawie pana Świerzba.
Ogólnie rzecz biorąc - z południa Polski przez przeszło osiem godzin jazdy samochodem, przyjechała do mnie maleńka kotka, uratowana przed wywozem na „wczasy” do laboratorium.




