Siedział na taborecie w kącie balkonu i o dziwo - nie uciekł na mój widok. Za to ja na jego widok o mało nie zemdlałam...Widywałam już koty w różnym stanie, ale tym razem... otwarta, bezzębna paszcza z której ciurkiem leci ślina, poraniony w kocich bitwach kark, pyszczek, świerzbowiec "wystający" z uszu...Obraz nędzy i rozpaczy. I przerażone oczy wpatrujące się we mnie czujnie.Chciało mi się płakać, bo pomyślałam, że jeśli nawet JAKIMŚ CUDEM uda mi się go złapać, to chyba tylko po to żeby wet skrócił mu cierpienie.Kiedy wycofałam się z balkonu, żeby przygotować mu trochę mięska z antybiotykiem (nie liczyłam, że uda mi się go złapać), Grzywka "przesiadł" się z taboretu - niewidocznego przez drzwi balkonowe- na kocią budę, w której mieszkają Dziewczynki. Buda stoi na wprost drzwi, pomyślałam, że on chce, żebym go widziała,że chce żeby mu pomóc. Dalsza akcja trwała jakieś 20 minut-łącznie z uproszeniem weta o pozostanie na dyżurze (była godzina 21 a lecznica na szczęście całodobowa...), łapanką i dowozem Kocieja...Dziki-Dziki kot bez większych problemów pozwolił się obejrzeć (ani jednego zęba w paszczy), zmierzyć temperaturę, podać kroplówkę i zrobić zastrzyki...Wczoraj miał zrobione rtg i został wykastrowany, na pytanie czy przeżyje wet stwierdził, że tak, o ile nie będzie patrzył w lustro...


