Theodora pisze:Podnoszę.
Pomijając estetykę, to czy nie macie wrażenia,że ten kieł może mu utrudniać jedzenie?
Z kłem możemy sobie poradzić.
Ale sam Fredzio sobie nie poradzi. To nie jest kot, który pokazuje się odwiedziającym. Fredzio w ogóle nie schodzi ze swojego legowiska. Jest kompletnie zrezygnowany. Już nawet oczami nie błaga. Po prostu obojętnie patrzy: mały, złamany numer schroniskowy.
Nie ma nikogo, kto chciałby mu pomóc? Nie mówimy o poprawie samopoczucia kotu. Mówimy o RATOWANIU JEGO ŻYCIA, złamanego, zniszczonego przez człowieka, który najpierw go pieścił, miział, podtykał smakołyki, a potem uznał, że ma inne plany. Fredzio jak przedmiot, jak bezduszna lalka trafił do schronu.
Co czuje? Pewnie już nic. Domek, który go weźmie, będzie musiał ciężko zapracować sobie na choćby malutki motorek, na pierwszego baranka.
Gdybym nie wzięła Milusi, pewnie nie czułabym się na prawie, żeby tak namawiać, przekonywać do uratowania życia Fredziowi. W wątku Dropsika napisałam, jaka jest moja sytuacja, a w wątku Milusi - co się z nią teraz dzieje i że ma gwałtowny nawrót choroby. Dzisiaj dopiszę, że w nocy wstawałam co 2 godziny, żeby sprawdzać, co się z nią dzeje i jak oddycha. Boję się o nią, ale gdybym teraz miała raz jeszcze podjąć decyzję o jej zabraniu, zrobiłabym to bez wahania. Bez względu na to, co się okaże z jej płucami, bez względu na to, czy Milusia zostanie wyleczona, bez względu na strach, który mnie teraz obezwładnia - zrobiłam bardzo dobrze i dumna jestem z tego. Bo Milusia jest może bardzo chora, ale dla chwil spędzonych w przytuleniu na kanapie, dla widoku biegnącej za miseczką Milusi, dla baranków i motorków, dla wystawionego na głaski brzuszka - warto było. Nie jest ważne, co czuję ja, nie jest ważne, czy cierpię i czy się boję. Nie zabrałam jej z Katowic dla własnej przyjemności, tylko dla uratowania jej życia.
Przepraszam za ten przydługi wywód nie na temat. Chciciałabym, żeby znalazł się ktoś, kto taką szansę da Fredkowi. Nawet jeśli to miałyby być ostatnie miesiące jego życia. Dajmy szansę nam samym: niechby Fredek wchodził na Tęczowy Most w przekonaniu, że ma się z kim żegnać, że ma na kogo patrzeć Stamtąd. Niech pamięta, jak smakują głaski i ciepłe słowo. To tak dużo?
A przecież Fredek prawdopodobnie nie jest ciężko chory, na chorobę śmiertelną. Prawdopodobnie nie jest w stanie sobie poradzić ze zwykłym grzybem i katarem, z którego nasze futra wychodzą bez śladu w tydzień.
O to Was proszę: pomóżcie nam zaleźć dla niego odpowiedzialny dom. Obiecuję, przysięgam, że ze wszystkich sił pomogę: bazarkiem, jakimiś wpłatami, jeśli Fredek trafi do domku łódzkiego bez samochodu - będę dowozić swoim autem do weta. To obiecuję i nie wycofam się z obietnicy. Proszę tylko o mały kąt dla tego złamanego zwierzęcia, o szansę na życie dla niego.