Hipciu, powolutku, i u Was nastapi idylla, trzeba tylko cierpliwości.
O jej braku słów kilka
Cosia wróciła w zielonym kaftaniczku, ale był nie taki. Coś źle powiązane, coś za ciasno, gdzieś za krótko, itd.
Wieczorem miała być zmiana na ten klinikowy.
O 18-tej bardzo ważne imieniny w rodzinie, ustaliliśmy, że pójdzie Jurek, ja zostanę w sanatorium. Imieniny na drugim końcu rozkopanego Wrocławia.
Pojechał.
Cosia poszła siuuu w zielonym kaftaniku i zamoczyła go z tyłu. Więc ja ambitnie postanowiłam dać sobie sama radę ze zminą
Rozebrałam Cosię, a ona oczywiście szwy wyciągać, lizać, myć, wszystko
Myślę sobie, że ją sama przebiorę. Po 20 minutach zlana potem i z płaczem dzwonię do kuzynki, która mieszka dwa przstanki ode mnie, i w lament. Wysyłam po nią taksówkę. Obie nie dajemy rady przez pół godziny, Cosia wykończona, my ledwo zywe.
Dzwonię do Jurka, który ledwo dojechał na te imieniny, że Cosia, że kaftanik, że szwy, itd.
Pędzi na sygnale Jurek ubierać Cosi kaftanik z kuzynką, ja uciekam trzy pokoje dalej, bo słuchać tego nie mogę.
Poszło im beze mnie szybko i skutecznie
Cośka wykończona, ja trup, Jurek wrócił na imieniny.
Nie Kochani, ja się nie nadaję do kotów, po prostu się nie nadaję....
PS.Wciąż czekamy na kupkę, jeszcze nic......