
Wczoraj zatoczyła się i upadła, Krzyś pojechał z nią na sygnale do dr Ewy. Diagnoza - mały wylew albo atak padaczki. Dostała nabój leków w zastrzyku, jak wróciliśmy (ja do lecznicy dojechałam z lekcji) zataczała się i zachowywała tak jakby nie miała kontroli nad własnym ciałem. Po kilku godzinach przestała się zataczać, ale za to zaczęła miauczeć przeraźliwie... I tak, mimo Luminalu podanego w zastrzyku, a potem w tabletce przez całą noc łaziła i miaukała, nie zasnęła nawet na minutę. Teraz się trochę uspokoiła, zachowuje się w miarę normalnie za wyjątkiem niechęci do szaleństw z Figą (zresztą przez większość czasu są odizolowane, Figusia-wariatka bawić się chce i Tośkę atakuje więc w ramach zapewnienia spokoju chorej postanowiliśmy je odizolować). Dziś jeszcze Ewa chce pobrać krówce krew. Martwię się...
