Wgłaskałam Misię i wycałowałam od Was po główce. U niej bez zmian, choć wydaje mi się, że troszkę lepiej oddycha.
Smutno i monotematycznie zrobiło się ostatnio w pamiętniczku...
A przecież poza Misią są jeszcze inne koty, ciągle coś się dzieje, nie zawsze smutnego. Tylko że ja nie jestem w formie ani nastroju “do pisania”. Choroby kotów, moje, strasznie mnie przygnębiają, absorbują i odbierają siły.
Jakiś czas temu jednak kilka odcinków mi się napisało i... nie wysłało. M.in. pewna niedzielna przygoda. Dziś już mocno nieświeża

ale co tam, zamieszczę ją jako humorystyczny (mam nadzieję) przerywnik.
Przygoda z lubianej chyba serii: Straszne opowieści karmicielskiej treści...
/
dawno temu w niedzielę/
Moja wyobraźnia to mój nawiększy wróg. Specjalizuje się tylko w jednej dziedzinie – straszeniu mnie.
Sama sobie wyhodowalam takiego potwora, od dziecka karmiąc ją horrorami. Wszystko było w porządku, dopóki regularnie dostarczałam jej strawy. Ale siedem lat temu przestałam oglądać horrory. Przestałam w ogóle cokolwiek oglądać, bo zepsuł mi się telewizor.
Więc chyba w celach kompensacyjnych wyobraźnia zaczęła uprawiać ze mną pewną grę. I to jest dopiero horror! Zaczyna się od zupełnie niewinnej, żartobliwej myśli, a kończy...
Jak choćby w tamtą noc z soboty na niedzielę.
Dojeżdżałam już do końca głównej drogi, gdzie skręcam w boczną uliczkę prowadzącą do Zdroju, nieprzejezdną dla samochodów.
I w tym momencie usłyszałam za sobą samochód. Tutaj o 1 w nocy to raczej rzadkość. Przyspieszyłam i zdążyłam skręcić, zanim mnie wyprzedził, ale przez chwilę znalazłam się w polu rażenia jego świateł. Też skręcił, zatrzymał się i stał, jakby obserwował, gdzie jadę. Dlatego nie skręciłam od razu do katakumb – pojechałam okrężną drogą. Na wszelki wypadek obsługiwałam koty bez pomocy latarki, czujnie się rozglądając. Nic, cisza.
Następne koty, kanałowe, karmię zawsze przy zadaszonej ścianie Magnolii. Widok na uzdrowiskowy deptak – i odwrotnie – jest stąd doskonały. Ale te dzisiejsze ciche samochody...
Znienacka pojawił się na deptaku i zapuścił długie światła do parku. Stało się to tak szybko, że nie zdążyłam w porę uskoczyć. Przez moment znów znalazłam się w ich strumieniu. Ki czort? – myślałam gorączkowo, schowana za budynkiem. Żeby wjechac do Zdroju samochodem, musiał się przecież wrócić. I od razu na mnie trafił, jakby znał moją marszrutę. A teraz stoi i świeci. Na pewno widzi opartę o ścianę rower, którego nie zdążyłam ukryć.
Besztam się, oskarżając o manię prześladowczą, ale strach nic sobie z tego nie robi, tylko rośnie.
I teraz wkracza wyobraźnia. Żartobliwie najsamprzód. Pokpiwając z samej siebie i ze swojego strachu (taki sposób na uspokojenie, jak się jeszcze naiwnie oszukuję), wymyślam, że na pewno jedna osoba (wiem kto) wynajęła killera, żeby mnie sprzątnął.
Cha, cha, dobre!
Tylko... czemu on wjeżdża do parku? a teraz krąży w okolicach kanału? wyraźnie mnie wypatrując?
Żartobliwy scenariusz staje się coraz bardziej prawdopodobny, a po kolejnej rundzie auta wokół placyku, gdy cofa się kawałek, staje i oświetla kanał, podczas gdy ja, schowana za śnieguliczką drżę jak osika, staje się jedynie słusznym wytłumaczeniem.
To już nie przelewki, tu chodzi o życie. Serce wali mi prawie z taką siłą, z jaką moja ulubiona sąsiadka (żona ulubionego
sąsiada) wali drzwiami od swego mieszkania, a potem jeszcze poprawia drzwiami na korytarzu.
Koty też się wystraszyły i zniknęły, więc – uskakując co chwila to za ścianę, to za krzew, to za drzewo – wykładam jedzenie na jedną tackę i przemykam z rowerem wzdłuż ściany, a potem kluczę opłotkami, żeby jakoś dotrzeć do domu. W tle, na drodze, ciągle widzę podążający moim śladem samochód...
Następnej nocy, zanim wyszłam z domu, zasłoniłam okna i zostawilam zapalone światło w pokoju. Wybrałam inną drogę, nie używałam pod żadnym pozorem latarki. Byłam czujna jak Indianin, toteż nie spodziewałam się, by coś mogło mnie zaskoczyć.
A jednak... Gdy stanęłam przed placykiem, za którym jest kanał, pierwszą rzeczą, jaką ujrzałam na wprost siebie, był... TEN samochód!
Zaś obok niego w nocnej ciszy stały jeszcze trzy inne, złowieszczo wpatrując się we mnie zgasłymi reflektorami.
A więc dobrali sobie posiłki.. Wobec takiej ekipy, w tym miejscu, byłam bez szans. Chciałam sie rzucić do ucieczki, ale nogi odmówily mi posłuszeństwa. Przez łomot krwi w skroniach przedarła się moja, zapewne ostatnia na tym padole myśl: Ale... czemu we Wrzosie palą się światła? Budynek rozjarzony niczym noworoczna raca... raca... raca....
I w tym momencie –
– przypomnialam sobie, ze jest niedziela wyborcza. A we Wrzosie jak zwykle jest punkt wyborczy. Mimo poźnej pory komisja siedzi i liczy głosy. Wczoraj zaś... cichociemni zapewne pilnowali lokalu z urną...
Nic dziwnego, że ich zainteresowanie wzbudził dziwny typ w bejsbolówce (zawsze wkładam dla niepoznaki
), na rowerze, z podejrzanym ładunkiem na bagażniku (granaty?). Więc go śledzili.
Gdy odzyskałam władzę nad sobą, ucieszyłam się niepomiernie: nie mam manii prześladowczej! Oni mnie naprawdę śledzili! A co najbardziej mnie raduje – wymknęłam się im!!!
W taki oto sposób ostatnie wybory samorządowe zapisały się w pamięci karmicielki.
---