» Wto gru 26, 2006 0:33
Dziwne te święta u nas... Radość narodzin połączona z bólem, stratą i smutkiem... Wszystko na raz...
O 7:00 wstałam, by sprawdzić, czy z Fantasijką wszystko w porządku. Niczego niepokojącego nie zauważyłam, zatem podałam kocie śniadanko. Fantasijka zjadła ¾ porcji (co na jak jej możliwości, było nieco dziwne), a następnie zajrzała do kuwetki, w której nie zostawiła najmniejszego urobku. To dla mnie był już znak, by nie kłaść się z powrotem do łóżka, a zrobić sobie mocnej kawy i oczekiwać... Na pierwsze oznaki zbliżającego się porodu nie musiałam czekać długo. Już po dziesięciu minutach mój TŻ wyczuł dwa skurcze. Zatem 25. XII. miał być dniem narodzin potomstwa Fantasijki... O 8:35 odeszły wody płodowe i zaczął się normalny, wydawałoby się, poród. Skurcze nasilały się, były coraz częstsze... W tak zwanym międzyczasie – przyjechał do nas lekarz (tak naprawdę nie wiem, co mnie skłoniło, by Go wezwać, chyba chęć zabezpieczenia specjalnego). I tu zaczęły się schody, bo parcie było, a skurczy macicy nie dało się zaobserwować. Fantasijka dostała Oksytocynę, która pobudziła skurcze macicy, ale efektów jej pracy nie było widać. Jeden z maluchów skierował się ku szyjce macicy i tam zamierzał pozostać. Czekaliśmy, liczyliśmy, że jednak Fantasia da radę, że wypchnie maluszka na świat... Jednak przez cztery godziny – zmian żadnych nie było. Maluch nie wybierał się do nas. O 12:00 podjęliśmy ciężką dla nas decyzję – decyzję o cesarskim cięciu.
I tu wyszło szydło z worka... Pierwszy ukazał się naszym oczom tamujący wyjście na świat, dobrze rozwinięty i spory – point – przepiękny Apollo, niestety nieżywy...
Zaraz po nim w kolejce czekał czarny, nie do końca rozwinięty – Amadeus, który prawdopodobnie zakończył swoje życie na około tygodnia przed porodem...
Potem zobaczyliśmy – Aggus, kociaczka, któremu nie byliśmy w stanie określić płci ani koloru– obumarł mniej więcej w połowie ciąży...
A potem zaczęłam marzyć, by choć jeden kociak został z nami i wynagrodził mamusi trudy porodu... Na szczęście natura była łaskawsza:
- ukazała nam maleńką, ważącą 56g bardzo ciemną szylkretkę – Alfę (ewentualnie Amstel)
- potem nie najmniejszą wyglądającą jak kremówka koteczkę (63g) – prawdopodobnie pointa - Alhambrę
- zaraz potem rudego, pięknie wyrośniętego kocurka (67g) – Amberka
- i na końcu – malusieńką (53g), ale dobrze rozwiniętą prawdopodobnie pointową koteczkę – Asahi
Zmarłym kociaczkom nadałam imiona, może to głupie, ale nie chciałam by zniknęły bezimienne, całkiem zapomniane. Tak jest mi łatwiej przyjąć ich odejście. Żywe kocięta również dostały imiona od razu. Należą się im...
Mama dochodzi do siebie po zabiegu, piła już, jadła – tylko z kuwetki jeszcze nie skorzystała. Maluchy karmi. Przyrastają na wadze – to dobrze... Przede mną nie przespana noc – razem z mamą i jej kociętami. Trzeba czasem jeszcze mamie pomóc, bo potrafi przygnieść swoje maleństwa, a ponadto mało je liże. No, i jeszcze pilnuję, by te słabsze odpowiednio często korzystały z mleczarni...
Tak więc, dziwne te nasze święta – smutne i radosne zarazem. W każdym razie na pewno nie zapomniane...