A, zapomniałam napisać o chwilach grozy, które przeżyłam późnym wieczorem wczoraj (to tak odnośnie priorytetów Inki - tych o jedzeniu

). Otóż, siedziałam sobie pod kołderką, z "gorącym kubkiem" w ręku. Koty spały. światło było zgaszone, tylko telewizor emanował delikatną poświatą. Podkreślić należy, że "gorący kubek" był naprawdę BARDZO gorący. Czekałam aż trochę przestygnie. Nagle...

Potworny łomot łap jakiejś bestii, skok na łóżko, skok do kubka, straszne "mrrrauuuuuuu!!" (wyrażające ból, jak mniemam) i znów łomot łap, unoszących właścicelkę pod szafkę przy kaloryferze. Zanim zdążyłam się zorientować co się dzieje, sprawca zniknął. A raczej sprawczyni. Połowa zawartości kubka wylądowała na mnie. Mogę z całą stanowczością stwierdzić, że rozumiem świetnie owo "mrrrauuuuuuu". Tym bardziej wystraszyłam się nie na żarty! Szybko: zapalam światło, ustalam, która to kota pobiegła pod kaloryfer (Milka leżała spokojnie na fotelu, więc: Ink). Kiciam na nią i kiciam, a tu nic... Nie będę wtajemniczać nikogo w zawiłości konstrukcyjne szafki podokiennej - grunt, że ja tam się dostać nie dam rady... Kiciam, kiciam. W końcu skusiłam ją na kawałek wołowinki. Wyszła... Cała oblepiona brokułami i marchewką, nieszczęśliwa jak cholera. Mokra. Porwałam ją na ręce i pod światłem obejrzałam, czy poparzyła się bardzo czy też nieznacznie. Na szczęście więcej w tym było paniki Inki, niż faktycznych powodów do udawania pokrzywdzonej. Pomogłam jej wyczyścić futerko i kot był jak nowy. Ale zielony kubek stał się wrogiem nr 1. Resztki warzyw z pościeli zaczęła sprzątać Milka, ale jej zabroniłam "żreć to świństwo z chemią".
Teraz całe zdarzenie mnie śmieszy (zwłaszcza jak przypomnę sobie Ink w warzywach

), ale wtedy - serce waliło mi jak goopie.

Zwłaszcza jak ten szczylek nie wychodził spod szafy.