*Uwaga, tekst dosyć długi*
Na terenie firmy, w której od lat pracuje moja mama zawsze był jakieś zwierzęta.To dość rozległy teren, z magazynami i innymi obiektami. Psy przybłąkały się z działek i już zostały, koty też są na porządku dziennym.I tak mijały lata, ludzie dbali o te zwierzęta w miarę swoich możliwość, nikt nikomu nie wadził.
Niestety nowy szef(no nie taki znowu nowy, bo od ponad roku) który ma się za wielkie panisko, a w rzeczywistości jest zwykła świnią (tu chciałabym przeprosić wszystkie świnki)

Na terenie firmy były tylko dwie kotki :mama i jej półroczna córka. Obie oswojone, bezgranicznie ufające ludziom,nakolankowe...bezbronne.Moja mama była do nich bardzo przywiązana, wiele razy powtarzała ,że kiedyś je weźmie, jak bedzie lepsza sytuacja finansowa.Jeszcze w ten poniedziałek byłam tam,żeby obadać sytuację, bo chciałam ruszyć ze sterylkami.
W czwartek mama przyszła zapłakana z pracy :wywieźli mi koty!One tym ludziom ufały, nie broniły się a oni włożyli je do kartonów i wywieźli!
Nie było jej w pracy tylko jeden dzień-szef to wykorzystał i jeszcze zakazał informować o tym moją mamę.
Bardzo dobry znajomy mamy -Andrzej przyznał się,że to jemu szef powierzył to niewdzięczne zadanie i że on nie potrafiłby ich tak po prostu wywieźć,że wiec zostawił je w schronisku.
Jeden pokój mamy wolny, więc szybko zadecydowałyśmy,że jedziemy po koty, pakujemy na tymczas do pokoju i szukamy domów- nie mogłyśmy ich przecież tak zostawić, wiedząc,że tam są.
Zadzwoniłam do schroniska, pan powiedział,żeby przyjsc następnego dnia rano, bo jeżeli te kotki zostały wczoraj przywiezione, to dziś pewnie były sterylizowane i teraz dochodzą do siebie w klatkach.Ok, zaczelyśmy przygotowywac pokój...Coś nas jednak dręczyło...wydawało nam się ,że Andrzej nie mowi całej prawdy, że coś kręci.Zadzwoniłysmy do niego, z zapytaniem,czy na pewno koty są w schronisku, bo chcemy po nie jechać...i się zaczeło.Nagle okazało się,ze jeden kot jest u jego ciotki gdzieś tam, natomiast drugi jest u niego w piwnicy i jest mu tam bardzo dobrze...Wiedziałyśmy,że cały czas kręci , ale on obstawał przy swoim.Zadzwonilysmy znowu-zaczał opowiadac,że nie wie w ogóle o co nam chodzi, koty przecież mają się świetnie, razem z ojcem byli najpierw w schronisku ale potem zdecydowali,że jeden pójdzie do ciotki a drugi do piwnicy...i tak dalej klepał.Czytać umiem, książkę telefoniczną mam, znalazłam nr telefonu ojca Andrzeja i kulturalnie zapytałam się,czy te kotki, które dziś pan Andrzej przywiózł jeszcze szukają domów...ojciec na to,że pierwsze słyszy o kotach i nie ma pojęcia o czym mówię i żebym najlepiej kontaktowała się z Andrzejem.
No to co?Dzownimy do Andrzeja! Głosik mu zaczął drżeć, gdy dowiedział sie że rozmawiałam z jego ojcem i że ojciec o kotach nic nie wie, ale ten kręcił dalej.Nie wiem ile razy jeszcze dzwonilyśmy,żeby wreszcie coś z niego wyciągnąc...ale udało się, okazało się ,że (wg niego) jedna kotka wyskoczyła mu przy Kapitanacie (to jest przy samej Odrze, jest tam trochę krzaków i bardzo ruchliwa ulica),kiedy otwierał drzwi od samochodu.A druga, tak jak wspomniał jest u ciotki, ale nam ją w niedzielę przywiezie, bo już ma dosyć tego gadania...
Kapitanat jest całkiem niedaleko miejsca, w którym mieszkamy. Był już wieczór, na dworze ciemno, ale co tam! Mama wzieła wędzoną makrelę(

Dzień kolejny-czyli wczoraj.Mama, która jest skazana na przebywanie z Andrzejem w pracy rozmawiała z nim bardzo kulturalnie powstrzymując się od powiedzenia mu co na myśli na temat jego osoby.Andrzej obiecywał,że przywiezie kota w niedzielę,więc mama zaproponowała,że pożyczy mu transporterek,żeby i ten nagle nie wyskoczył z samochodu...Potem jednak stwierdził,że kota przywiezie w poniedziałek, a jeszcze poźniej powiedział,żeby w poniedziałek mama przyniosła ten transporterek, to on kota we wtorek przywiezie...pewnie jakby tak dłużej rozmawiali, to by doszedł do piątku...Oczywiscie wiedziałysmy ,że cały czas kręci i miałyśmy czarne wizje jak to wyrzucił kota gdzieś po drodze w lesie. Zadzwonilysmy do niego po raz ostatni,żeby w końcu powiedział nam gdzie jest kot.Wreszcie się przyznał,że "wysadził" go na polu refulacyjnym, na terenie stoczni.Fajnie, nie?Na teren stoczni można wejść tylko z przepustką,której moja mama nie posiada, chociaż firma w której pracuje ze stocznią jest mocno związana.Niejednokrotnie dziwiłam się,czemu moja matka jest dla wszystkich zawsze taka miła-odpowiadała mi,że wtedy ludzie ją lubią a nigdy nie wiadomo, kiedy może przydać się ich pomoc.I faktycznie...wystarczyło parę telefonów i dziś rano moja matka spokojnie wjechała na teren stoczni szczecińskiej, odnalazła kota i wróciła szczęśliwa do domu. Teraz obie kicie są w pokoju, mamusia zwana przez wszystkich Kwadraciakiem od razu rozpoznała swoje dziecko i zaczeło się wąchanie, mizianie, wspólne mycie.Obie kotki z nadmiaru wrażeń zdążyły się przeziębić

Oczywiście szukamy dla kotek dobrych domów-to są przeurocze kicie, barankujące,nakolankowe, dające buziaki no i kuwetkowe oczywiście.
Zdjęcia są , tylko muszę je powrzucać, wiec dojdą za ok 20 minut:)