Dziś z gallą łapałysmy kociaki. W sumie odniosłyśmy sukces.
Kociąt jest jednak sześć

ale jeden kociak chyba w ogóle nie wychodzi z piwnicy

Złapałysmy dwa, buraska i rudzielca. Do klatki łapki. Buras złapał się sam, rudzielca zamknęłam w klatce ciągnąc za sznurek (nie wytrzymałam nerwowo, bałam się, że wylezie, a był w połowie). Ja durna wzięłam tylko jeden transporterek, wyławianie dziuna z klatki-łapki i wsadzanie do transporterka, w którym już jeden dzikus siedzi, można zaliczyć do sportów ekstremalnych
Kociaki są przeokrutnie dzikie, zwłaszcza rudzielec. Obie z gallą trzymałyśmy je w grubych rękawicach, żeby wetka mogła je zbadać, zmierzyć temperaturę, dać zastrzyk, kroplówkę, odpchlić i odrobaczyć. I tak rudzielcowi udało się użreć wetkę do krwi i mnie - ale przez rękawicę. Jeszcze stetoskop został straszliwie pogryziony.
Kociaki mają gorączkę i trochę rzężą, oczy czyste. Na noc zostały w lecznicy, jutro pojadą do Modjeski, pogromczyni dzikunków (ona oswoiła Kropkę, Kreskę i Przecinka), do dużej klatki. Rudzielec ma zaklepany dom, tylko trzeba go odrobinę obłaskawić, burasek...

A jeszcze cztery zostały do złapania...
I mamy gratisa. Około czterotygodniowe czarno-białe cudo z zaawansowanym kk (paskudne oczka), które ktoś podrzucił na podwórko przyjazne kotom. Kociak ma na imię Bączek (zagazował nas przy mierzeniu temperatury), tę noc spędzi u ludzi, którzy go znaleźli, jutro po południu pojedzie do Agalenory obecnie przebywającej w Łodzi.
Bączek jest obłędnie piękny i słodki. Ma niesamowcie umaszczoną mordkę, jutro zrobię zdjęcia - do schrupania. Ja już jestem zakochana, gdyby nie choróbska moich i tymczasowych kotów - byłby u mnie na bank. Jest niezwykły, słowo.