Kicia urodziła niemal dokładnie (co do godziny) trzy tygodnie od przyjazdu do Krakowa. Bałam się, bo dłużo czasu minęło od odejścia wód płodowych do pojawienia się kociaka. Już miałam dzwonić do lecznicy. Już w czasie silnych skurczy kicia wcinała chrupki, zrobiła siku i kupę a ja się głupia martwiłam, że się poród zatrzymał. Niby wiejska kicia a nie odstępowała człowieka na krok. Wyraźnie potrzebowała towarzystwa. Biedactwo. Pomagaliśmy jak się dało. Szylkretkę kicia uwolniła sama ale z czarnulkiem już jej pomogłam rozerwać pęcherz i przerwać pępowinę. Wytarłam też oba maluchy. Kicia nie protestowała choć maluchy piszczały. Była bardzo zmęczona. Nie spodziewałam się, że kocinki będą takie duże. To pewnie dlatego, że są tylko dwa. Naprawdę spore kociaki i bardzo silne (wygląda na to, że nieszczęsne zastrzyki nie zrobiły nic złego). Oba rodziły się tylnymi łapkami co chyba nie jest najkorzystniejsze. W poniedziałek pojedziemy na kontrolę z mamą i maluchami. Czarnulek jest mało rozgarnięty

(coś mi się zdaje, że to czarne to chłopak

), bo namęczyłam się trochę zanim złapał cycusia. Szylkretka załapała bardzo szybko. Ale fajne, że już po wszystkim i wszystko zakończyło się szczęśliwie, bo myślałam, że jeszcze trochę i osiwieję. Do tego ciąża okazała się mało liczna (te 4 co mi się wydawały że będą to pewnie dlatego, że takie wielkie okazy sie urodziły).