Był pochmurny czerwcowy dzień. Siostra jak zwykle wybrała się na południowy spacer z psem. Była godzina 13. Kiedy wracała już do domu usłyszała ciche miauczenie. Pies od razu wskazał kierunek na obetonowane ogrodzenie piwnicznego okienka, a tam...dwie bidy płaczące żałośnie. Ludzie przechodzili tamtędy i nikt nie zainteresował się losem kociaków

Mała kicia była juz zmęczona tym płaczem i cichutko siedziała przygnębiona i biedna, kocurek płakał nadal. Siostra nie mogła ich tak zostawić, bo jak mówi serce by jej pękło (mi zresztą też

). Jakaś kobieta podeszła i zagadała:"Dalej tu siedzą? Bo widzi pani kotka te chore SZTUKI wyrzuca z gniazda i je tak zostawia...w zeszłym roku tez tak zrobiła..."

( jakoś nie chce mi sie w to wierzyć...no chyba,że ta kotka miała 170 cm wzrostu i mówiła ludzkim głosem

) Siostra zadzwoniła zaraz do mojego TŻ, który buył akurat w domu i poprosiła, żeby zorganizował jej jakieś kartonowe pudełko. Chwilę potem dostałam telefon w pracy..."Magda, ale mam znalezisko...dwa kociaki, co robić?" No właśnie co robić??? Obie wymyśliłysmy, że umieścimy je na jakiś czas w piwnicy w dużym pudle po telewizorze. Tam wstawiłyśmy im domek do schowania, kuwetę, miseczki i kilka zabawek. Poniewaz kociaki miały trochę zaropiałe i posklejane oczka jeszcze tego samego dnia wybrałyśmy się do weta. Maść z antybiotykiem podawana trzy razy dziennie od razu poprawiła spojrzenie kociaków. Teraz są juz po pierwszym odrobaczaniu, mają swoje książeczki, imiona i pierwsze sześć tygodni życia za sobą. Brakuję im tylko...domu.

Mały Munio i Tola...czekają.
Munio
Tola