Dziś rano byliśmy o włos od tragedii.
Ranek nie zupełnie jak każdy bo koty nie dostały śniadania. Dzis w planie były badania krwi. Takie kontrolne. Po moim śniadaniu zapakowałam więc oba koty do transporterka (dwukotnego) i wyszłam z domu. Blok dalej od mojego transporter r o z p a d ł m i s i ę w r ę k a c h!!!!!! Wszystko znalazło się osobno, a koty oczywiście wypadły i zwiały. Moje przerażenie w pół sekundy osiągnęło szczyt. Zostawiłam ruiny transporterka i dalej za kotami. Budrysa złapałam kilkanaście metrów dalej, chyba nawet mu się podobała zielona trawka. Cap za karki dawaj z Migdałem. A Migdał przerażony na maxa, wył w niebogłosy i wiał ile sił w łapach. Nie mogło do mnie dotrzeć, że to się dzieje na prawdę, to był jakiś obłęd, koszmar, to nie miało prawa się wydarzyć!!!! Nie mnie, nie moim kotom!!! Jeden róg bloku, drugi, trzeci (taki schodkowy jest) i kota nie ma. Teraz to i mnie wyć się zachciało. Ale kawał dalej słyszę obłąkańcze MIAAAAUUUUU. Pędze dalej i widzę Migdała. Zwiewa przede mną. Proszę ludzi by mi pomogli, by mu drogę zastawili, by Budrysa przytrzymali. Nikt nie pomógł: ale to nie mój kot, boję się, nie. Tyle usłyszałam. Qwa. Gonię dalej Migdała z Budrysem na rękach. Chce wskoczyć komuś do ogródka. Mimo, że płot niewysoki on nie wie o tym, próbuje przecisnąć się między sztachetkami. Na mój widok wali głową w płot byle tylko uciec. Na szczęscie nie udaje mu się, ja go cap za kark mimo warczenia i fukania. Przytulam, przeogromna ulga że się udało. Dopiero po paru sekundach pozanje że to ja i chowa się pod bluzą. Budrys cały zainteresowany chce zeskoczyć

Ściskając obudwa koty wchodzę do klatki, dopiero tam Budrysa puszczam i szukam kluczy. Na widok uchylonych drzwi mieszkania same wbiegają do środka.
Ja wracam po transporter. Jedno z zapięć się wygięło. Nawet nie złamało, nie pękło. Wygięło. Ślicznie widać. Będę prosić o rady jak sformułować pismo do producenta.
Koty dostają najlepszą puszkę. Nie będzie dziś badań krwi.
I dopiero wtedy puszczaja mi nerwy....