Znaleziona późnym wieczorem, po prostu siedziała na mrozie, na ulicy.
Zbyt słaba i ufna, by uciekać, zbyt stara, by móc myśleć, że po prostu wyszła na zimowy spacer w centrum miasta, bo naszła ją taka ochota.
Ma puchate, delikatne futerko, które sprawia, że wydaje się być w niezłym stanie - futerko przykrywa sterczące kości.
Wydaje się, że nic nie waży - jakby w środku kota był tylko puch, albo, jakby pod futerkiem mieszkała tylko kocia dusza.
Wczoraj wymacałam ją - znalazłam spory guz, twardy, tuż przy kręgosłupie, ale nie na nim.
Chodziła za mną krok w krok, zaglądając mi w oczy i prosząc o noszenie na rękach.
Koteczka nie przeżyje pobytu w azylu, szukam dla niej transportu samochodowego do Krakowa, bo nie miałam odwagi wieźć ją autobusami - bałam się, że dostanie zapalenia płuc przy tej temperaturze, która teraz jest na dworze.
Potrzebna jej opieka, szczegółowa diagnostyka. Boję się, że guz okaże się nowotworem.
Sówka jest wyjątkowa. Cały czas o niej myślę - o tym maleńkim nosku, wielkości guziczka z ubranka dla lalek, o tych ufnych oczach, o jej lekkości - jakby tylko siłą woli jeszcze żyła.