We wtorek całe kociarstwo pojechało zbiorowo do weterynarza. Inka i Onet na szczepienie, Malucci na przegląd.
Co się działo w trakcie łapania i pakowania do transporterków - nie będę opisywać, bo wyjdzie na to, że znęcam się nad zwierzakami

W każdym razie Inka zachowywała się najbardziej dostojnie - siadła do nas tyłem, wypięła tłusty zadek i patrzyła wzrokiem pt. "odczepcie się". Nic jej to jednak nie pomogło...
Potwierdziły się moje podejrzenia, że Malucci ma zapalenie dziąseł i spory kamień nazębny. Dostałam maść do smarowania (Boże, ten kot mnie znienawidzi

). Poza tym wszystko OK, rudziak waży powyżej 4 kg, oczka i uszka ma czyste, gardziołko i oskrzela też ładne.
I jest najdzielniejszym z kotków

Mimo tego, że był ciężko przerażony cała wizytą kiedy usłyszał wściekłe miauki innego kota (z sąsiedniego gabinetu) - uszka natychmiast postawił na sztorc, zbystrzał i chciał lecieć na pomoc. W ostatniej chwili go złapałam...
Wetka stwierdziła, że to mały lew. I że jest bardzo dobrym chłopakiem
(Nota bene właścicielka tego drącego się kota podawała weterynarzowi adres internetowy forum miau. Tyle zdołałam usłyszeć, nie mogłam wyjść z gabinetu, więc nie wiem kim była właścicielka ani po co ten adres podawała. Kto był we wtorek koło 19 w Hematowecie na Krasińskiego?

)
PS. Jako bonus - bajka o tym, jak Aleba kotom leki kupowała...
Wróciłam do domu z dwiema eleganckimi receptami z zielonym paskiem na specyfiki dla kotów. Pamiętam, że oglądałam uważnie te recepty siedząc przy komputerze z myślą, że muszę je wziąć ze sobą, żeby następnego dnia wykupić...
W środę powędrowałam do pracy przekonana, że recepty mam w torebce. Niestety, okazało się to nieprawdą. Przeszukałam torebkę gruntownie, poklęłam pod nosem na swoją głupotę, doszłam do wniosku, że recepty zostawiłam na stole w domu obok albo w książeczkach zdrowia kiciastych - i wściekła na siebie odłożyłam kupowanie leków na następny dzień.
Wieczorem w domu urządziłam małą akcję poszukiwawczą, bowiem recept na stole nie było... Przy okazji zajrzałam do torebki do ostatniej kieszonki, której nie sprawdziłam w pracy - i zobaczywszy tam plik karteczek zaczęłam nadużywać słów powszechnie uważanych za obraźliwe...
Wczoraj zadowolona powędrowałam do apteki. Niestety - na miejscu okazało się, że złożone karteczki to wcale nie recepty, tylko moje paski wypłat z księgowości. Oczywiście odbyło się gruntowne przeszukanie torebki, z wybebeszaniem wszystkiego na ławkę - ku uciesze aptekarki. Recept nie znalazłam...
Do domu wpadłam jak tajfun, już maksymalnie wściekła. Przeszukałam stół i okolice - recept nie ma. Jeszcze raz torebkę - recept nie ma. Różne dziwne zakamarki w domu - recept nie ma. Burza mózgu: nie zostawiłam ich u weterynarza, bo na pewno miałam je w domu. Czyli recepty zaginęły gdzieś na trasie pokój (gdzie je miałam w ręku) - przedpokój (gdzie miałam je schować do torebki).
Tknięta nagłym przeczuciem udałam się do kuchni, gdzie odkryłam recepty bardzo porządnie złożone i umieszczone... w torbie z makulaturą. Co sobie pomyślałam na swój temat nie nadaje się do cytowania

Co ciekawsze, po raz pierwszy w życiu byłam wdzięczna losowi, że segregujemy śmieci i TŻ-towi, że nie biega ich codziennie wyrzucać
Z pieśnią zwycięstwa na ustach pognałam do apteki. Na wszelki wypadek w innej kurtce

Niestety, kamuflaż nie pomógł, aptekarka na mój widok parsknęła śmiechem... Coś tam mało składnie bąknęłam na temat ginących recept i wcisnęłam jej moje znalezisko w ręce. Po to, by się dowiedzieć, że cholerna szwajcarska, droga jak sukinkot maść, którą mam leczyć Malucciego jest dostępna... bez recepty
