
Otóż, na "wsi zapadłej", gdzie jest pięć domów, jeden pan "w trosce" dokarmia koty. Wystawił dozownik na karmę i wodę, ale tylko w sezonie, jak on jest. Zimą ma koty w d... Obiecał, że wszystkie, co do niego przychodzą, niczyje, wiejskie koty, wykastruje. I... nic nie zrobił.
Jak kotka przyniosła mu na posesję kocięta, miał je zabrać, ale sąsiad przez miedzę zrobił awanturę, że to jego i koty zostały. Minęła zima, pan numer jeden znów wrócił na daczę i karmi koty. Te kocięta, których wtedy nie zabrał, okazały się kotkami. W ciąży przyszły do niego się kocić - bo znów mają stałą karmę i czują się bezpieczne. Godzinę po okoceniu się jednej kotki u pierwszego pana w garażu, przychodzi sąsiad z awanturą i zabiera kotkę z małymi bo to jego! Potem koci się kolejna kotka, dwie kolejne czekają i szukają miejsca. Masakra jakaś ! Mam nieprzyjemność pracować u pierwszego z panów, tego od karmy. Mówię, znajdę dom, wydam kocięta, on się nie zgadza, mówi, że odchowa, potem ulega sąsiadowi i je oddaje.
Jeden koty karmi, drugi bezsensownie mnoży. Za rok będzie tam stado kotów!
Sąsiad, ten, co niby są to jego koty, o nie nie dba. Nie karmi (bo po co, jak sąsiad karmi), weterynarza nie widziały, mają kleszcze i jeszcze nie wiadomo co. Jak znalazłam jednaj kotce dom i powiedziałam, że ją zabiorę, mój szef - ten, co karmi, zabronił ją wziąć, bo "on ją przygarnie". Prawie wszystkie koty ze wsi siedzą głównie na jego posesji. Ręce mi opadły, kotkę wzięłam, bo znalazłam jej dom. Wbrew zakazowi szefa.
To jest jakaś masakra. Mogę po kryjomu szukać domów dla kolejnych kotów i "brać je z partyzanta" i wywozić, ale obawiam się, że przyrost naturalny będzie większy niż popyt na kociaki. Szkoda mi tych zwierzaków, są zwykłymi zakładnikami pomiędzy dwoma panami w sporze "moje-twoje".