Przyszła kryska na Marlonka

i czas było go zaszczepić na wściekliznę, żeby miareczkowania, brońcie bogowie, nie stracić.
Szczepienia, chciałam Wam powiedzieć, działają. Bo choć w mojej lecznicy od dawno zawiązano spisek przeciwko niezmiernie sympatycznemu Norbertowi, któremu Marlonka zapisują z obligu (no nie da się kłócić, miaukunek może sobie śpiewać jak Brassens "w mej lecznicy, a niech ją grom, cieszę się wciąż opinią złą"), koteczek niespodziewanie odpuścił i objawów wścielicy nie demonstruje przesadnie. I nie wiem, czy to wina "nasz kot się starzeje" (jak z przerażeniem zdiagnozował TŻ), czy zasługa Norberta o rękach podrapanych i pogryzionych ("nie przeszkadza to Panu?" "no taki zawód mam") i czułości do takich świrów, a może kotek ogólnie wyluzował?
W każdym razie z transportera trzeba było go wytrząsnąć jak gruszkę ulęgałkę. Po czym kot rozejrzał się, w pozycji zblazowanego dżentelmena ułożył się na stoliku tortur z cudownie skrzyżowanymi łapami, z godnością zniósł upokarzający wszak termometr w podogoniu, przy zastrzyku dopiero na koniec powiedział "lał, ty brutalu, to przecież boli", a w kwestii manicure otrząsnął się dopiero przy drugiej łapie i powiedział parę brzydkich wyrazów dla zachowania reputacji. Bez łapo- i zęboczynów. Po wpuszczeniu go z powrotem do transportera przypomniałam sobie, że uszy mi się nie podobają. Ech, ale chyba tym razem się nie uda. Kotek się uprzejmie obrócił i wystawił głowę, dzięki czemu wiemy, ze uszy owszem brudnawe, ale bez znamion choroby.
Oczy, znowu mały problem, lekkie zapalenie spojówek. Z niezadowoleniem arystokratycznym (bo choć bękart to swoje korzenie ma) zezwala sobie wkraplać trzy razy dziennie.
Ten Marlon to miód na moje serce, powiem Wam.
O Muszkieterki nic nie powiem, słowo daję, kiedyś ugryzę go w tyłek ze złości
