Dziś rano miałam wyjątkowy koszmar...
Mój mózg był bardzo aktywny, przez to również kreatywny, ponadto analizował, podważał i racjonalizował to, co się w mojej głowie działo.
W moim śnie idę podwórkiem między blokami. Na ziemi leży rudy kot. Chcę podejść. Zaczepia mnie dziewczyna i mówi, że jest już martwy, po czym opowiada, jak widziała jego właścicielkę ganiającą go po trawniku, z buteleczką tabletek/kapsułek w ręku i czytającą etykietę. Moja rozmówczyni podejrzewa, że właścicielka szukała informacji, czy może je podawać kotu. Coś się jednak w historii nie klei, bo dlaczego teraz rudzielec leży? Nie daję się zniechęcić, idę do zwierzaka. Jest ranny, pysk ma okaleczony, zęby jakby wyrwane albo wyłamane, dziąsła we krwi. Krew tworzy kałużę na ziemi, ale jest już w stadium galarety. Kot próbuje resztkami sił podnieść głowę i na mnie spojrzeć. Pochylam się, biorę go na ręce. Dziewczyna znowu powtarza, że on jest przecież martwy. Mówię jej, że się poruszył, na co ona stwierdza, że to pewnie konwulsje. Tłumaczę, że to był ruch celowy i ruszam do przychodni. Z jakiejś przyczyny trzy, które znam, są w promieniu 100 m od siebie. Myślami wracam do właścicielki, która niby czytała etykietę, po czym widzę retrospekcję (nie mam pojęcia, czyimi oczami), jak po jakimś czasie do leżącego rudzielca podchodzi z jakimś narzędziem i wycina mu z satysfakcją zęby. Staje się jasne, że etykietę czytała, żeby mieć pewność, czy uda jej się kota otruć.
Biegnę wzdłuż bloku. Dziewczyna i chyba jej brat? (skąd się wziął? kiedy się pojawił?) ze mną. Mówi mi, że upatrzona przeze mnie przychodnia jest za naszymi plecami, więc droga będzie dłuższa, trzeba się spieszyć, więc biegnijmy przed siebie. Docieramy więc do pierwszej po tej stronie bloku. Daję rudzielca i mówię, że trzeba go znieczulić. Weterynarz zaczyna go oglądać na stole i odpowiada, że jego to już ból znieczulił. Mówię, że potrzebny jest środek przeciwbólowy. "Nie trzeba". Nie podoba mi się to, kot cierpi, zabieram go, biegnę do ostatniej przychodni. Mówię na wejściu, że kota trzeba albo znieczulić, albo uśpić.
Tu się chyba sen urwał. Nie pamiętam, czy ktoś się nieszczęśnikiem zajął. Obudziłam się, pomyślałam, że takiego odlotu chyba jeszcze nie miałam, po czym zapadłam w kolejny sen. Tym razem było jakieś strzelanie z broni palnej do tarczy, ale chłopak - właściciel pistoletu zapewniał, że kule są bezpieczne.
Nie wiem, na temat czego w moim życiu to był komentarz i czym zasłużyłam sobie na ten maraton koszmarów, bo wcześniej śniło mi się jeszcze, że ktoś z rodziny brał rozwód, potem że miałam słowika, który uciekł z klatki i trzeba go było szukać po mieszkaniu, potem to, co powyżej, a na koniec jakieś jazdy windą z małym chłopcem, który po dotarciu na szóste piętro zaczął się wychylać przez barierki. Aż dziw, że mój mózg go nie zepchnął na dół, co by nie było dziwne w kontekście całej reszty
Natomiast ze zwierzęcych nowinek napiszę na razie wzmiankę o tym, że wczoraj Nugatowi wycisnęłam OGROMNEGO zaskórnika z okolic odbytu. Youtube i facebook czasami podpowiadają filmiki w stylu usuwanie zaskórników i dość popularny jest taki, w którym z ucha komuś wygrzebują ogromną ilość czarnego syfu, zalegającą w trzech połączonych ze sobą kanałach. Myślę, że gdybym w takim samym zbliżeniu kręciła usuwanie u Nugata, wydzieliny byłoby nie mniej. I nie była to zatoka gruczołu okołoodbytowego. To był zaskórnik na godzinie mniej więcej szóstej. Żeby się do niego dobrać, musiałam się posłużyć haczykiem, który kiedyś kupiłam w komplecie do zaskórników w TKMaxie. Patrząc na stalowe pętelki na końcach większości elementów uznałam, że świetnie nadałyby się do prac w glinie, więc takie czy inne zastosowanie dla nich znajdę. Po powrocie do domu zestaw wyparzyłam i schowałam do szafy. Nie spodziewałam się, że haczyk przyda się do grzebania przy kocim tyłku... W każdym razie gdyby Nugat tak nie protestował, to poszłoby dużo lepiej. Biedne kocisko walczyło, jak umiało, kilka razy nawet mnie ugryzł w przedramię, wrzeszczał wniebogłosy, a kiedy skończyłam, osunął się nagle i oparł plecami o mnie. Chyba był bliski omdlenia... Ale musiałam to zrobić, choćby po to, żeby mieć pewność, z czym mam do czynienia i czy wymaga to zabiegu u weterynarz w znieczuleniu.
Dziś mam na ręce kilka małych, okrągłych siniaków. Nugat ani razu nie przebił mi skóry, co jest dla mnie niesamowite, skoro mam aż sińce. I zastanawiam się, jak rozległe byłyby te obrażenia, gdyby chciał mnie uszkodzić, a nie dawał znać, że ma już dość.
Niebywale grzeczny kotek.