Mieszkanie nawet nie takie strasznie tragiczne, pracowałam w administracji komunalnej, mam porównanie z gorszymi melinami, na korytarzu nie śmierdzi, tylko w mieszkaniu, ale można się przyzwyczaić po chwili, u mnie kanapka też zalatuje Pusiunią:)
Pani - miła, kulturalna, niewysoka szczuplutka brunetka na emetururze, lekko artystyczna biżuteria.
Tyle że bardzo stanowczo, pod różnymi pretekstami - całkiem sensownymi - odmawia oddawania kotów. Nie radzi sobie z nimi, nie jest w stanie ich nakarmić, ale je kocha - głupio, ale kocha. I chyba te nowe bardziej niż stare. Nie jest w stanie nawet ich wszystkoch pogłaskać, a jeszcze jeździ do swojej byłej pracy karmić koty. Komuna - dzielić równo to, czego nie ma. Czyli koty mają za dobre warunki, żeby zginąć, chyba że z choroby, a zbyt złe, by umrzeć z głodu. Samej pani bym nie pomogła - to jest nałóg, jak alkoholizm, musi sięgnąć dna i albo się odbije, albo dno odpadnie, tyle że odcięcie pomocy uderzy w koty, nie w nią - da im po prostu mniej jedzenia. Zabrane maluch jedzą jak wołoduchy, są chudziutkie - chyba nie tylko z powodu urody.
Myslę, że trzeba jej pomagać - nie jej, kotom, w jakiś sposób ją uzależnić, np nie dając jej telefonów, tak, by czuła się zdana tylko na jedną - dwie osoby, i doprowadzić do tego, by miała nie wiem, 10-20 kotów, zmusić do uporządkowania mieszkania - meble stoją chyba tak, jak je wyładowali przy przeprowadzce. I na zasadzie - wór suchego, ale proszę odrobaczyć koty, wór piasku - osiatkować okna, puchy - proszę sprzątnąć kuchnię.
Te okna i balkon pilne - wietrzyć trzeba, koty by też mialy uciechę na słońcu i byłoby bezpieczniej - jeden wypadł

Po prostu nadzór kuratora.