Janusz wygrzebał bardzo, bardzo stary telefon. Taki na klawisze. Córka coś tam w moim pogrzebała i wróciły mapy. Zobaczymy na jak długo. Ale jedziemy!
Wizyta w salonie komórek

pewnie będzie. Choć na to czasu i forsy nie ma.
Niestety, Ritunia dalej taka se. Chyba coś ją jednak boli. Jak podałam wczoraj "sprawdzająco" tolfiny to odżyła. Pięknie zjadła i bawiła się. Nie jest wykluczone,że paszczęka ją jednak boli. Chętnie je Lacid. Na inne pluje. Wczoraj jej dokupiłam...

No, kto zgadnie, co mogłam dokupić
Lewusek kicha. Nosek paskudny. Ale ma apetyt i bez szemrania je bioflorę.
Niestety, od pewnego czasu dzieje się coś z Ulisiem. Schudł. Mniej je. Oczki się zapadły. Dziś wymiotował. Ale on jest słabiusi kondycyjnie. Przecież ledwo przeżył chorobę. Nikt, prócz mnie, chyba nie wierzył ,że przeżyje. Kichał. Osłuchowo ok. Lekko gardło zaczerwienione. Dostał leki. Jest jakby lepiej ale to nie ten kot. On na odmianę jak źle się czuje przestaje do mnie przychodzić.
Koty na kortach znikły. Łapanki i grzebańsko, może i pogoda, swoje zrobiły. Jedzenie wczorajsze dopiero ubyło w minimalnej ilości. Od wtorku stało nie ruszane. Co one żarły!? Dziś, gdy wstawałam z kolan spod dziury

i odwróciłam głowę, zauważyłam znikającą między garażami burą sylwetkę. Uciekła za parkan boiska. Chyba to było "to to" nowe. Nie Bunia. Więc może tam się przeniosły. Olbrzymie namioty są w użyciu. Grzane i wietrzone. czaruś i Busia naumiały się włazić pod nie i każdą zimę tak cipiały.
Idąc tym tropem

, wydawało mi się ,że słyszę w lesie płacz kota. Galopkiem podziurgałam w tamtym kierunku. Odruchowo, głupia ja, zastanawiając się , gdzie mam zadzwonić.

Nic nie zastałam. Co, niestety, niczego nie znaczy.