
Uzbrojona w telefon rozsiadłam się przed biurkiem i o równej 9 godzinie wybrałam numer. zajęte. Bystro wbiłam numer na straconarny i tak jechałam na 2 telefony. Raptem, nie przygotowana wcale na taki sukces, ktoś odebrał komórkę. Lecznica!!! Aż się zaplułam ze szczęścia. Wybełkotałam ,że nie mogę uwierzyć w to ,żem tak szybko się dodzwoniłam. I dobrze, że miałam choć chwilę radości bo raptem przerwało rozmowę. Cisza zapadła. Przerwało po kilku słowach. Kręcę ,kręcę, kręcę... Jest babski głos w słuchawce. Przystępuję od razu do rzeczy ale znów zapada milczenie i wraca pusty ekran.
Przeszłam już takie numery z Marcińskim. Do niego jak do ludzkiego specjalisty zapisuje się raz w tygodniu a sprzęt grzeje się do czerwoności. By zamilknąć. Czyli zawiesiło się wsio i teraz. Całkiem przerzuciłam się na stacjonarny bo tylko w nim słyszałam sygnał. Nawet "zajęty" mnie ucieszył. Znaj ,że działa. Chyba... Nareszcie, jest wolne. Nareszcie ktoś odbiera. Lecę szybciusio z gadką by nic nie przeszkodziło. Udało się Sorrunia umówić. Postanowiłam umówić i Ritunię. Terminy mało dogodne bo Janusz ma byle jakie zmiany. Nie wie ,że przed pracą będzie musiał jechać. Nie wie jeszcze, że w ogóle będzie jechał z Synusiem i Córunią. Zależało mi by były jedno po drugim a taki tylko jeden był pasujący w miarę nam. To ryzykowna wyprawa dla TŻ-ta.


Już się boję...
