Nawet nie wiem kiedy to się stało

Szykowaliśmy się jak codzień do pracy. Koty krążyły między balkonem a mieszkaniem. W końcu ubraliśmy sie i mieliśmy wychodzić. TZ poszedł na balkon zagonić koty do domu. Wraca i mówi
Gdzie jest Antoszka? Powiedziałam, że chyba na balkonie. Na co on odpowiedział, ze tam go nie ma. Zaczeliśmy chodzić po domu kiciając. Po kilku minutach zaczeło się nerwowe wołanie ...

Wtedy zobaczyłam jak Zuza stoi na balkonie i patrzy do góry na siatkę .... Wyleciałam z domu bez chwili zastanowienia jak burza. Zbiegłam szybko na dół po schodach. Wybiegłam z budynku i zaczęłam wołać Atona. Nagle po prawej stronie, koło śmietnika, między workami wychyliła się mała główka z oczami czarnymi jak węgielki i cichutko zamiałkała. Łzy stanęły mi w oczach, porwałam małego na ręce, przycisnęłam go do siebie i pobiegłam do domu. Postawiłam go w domu na podłodze, żeby sprawdzić w jakim jest stanie. Ręce trzęsły mi się jak oszalałe. Rycząc jak bóbr obmacałam go całego od głowy aż po czubek ogona. Wyglądało na to, ze wszystko jest OK. Mały był tylko cały poobijany. Wsadziliśmy go do transporterki i pojechaliśmy do weta. Wetka zbadała małego i prześwietliła. Okazało się, ze wszytko jest w najlepszym porzadku: żadnych złamań, żadnych widocznych uszkodzeń narządów wewnętrznych. Dostał kroplówkę i Tolfedynę przeciwbólowo. Mamy go bardzo uważnie obserwować i z każdym niepokojącym objawem natychmiast zwrócić się do weta....
Boże! Jeszcze nigdy się tak nie bałam. I nigdy nie wybaczę sobie, że nie dołożyliśmy wszelkich starań, zeby zabezpieczyć balkon tak, żeby nawet komar się nie prześlizgnął ....
To, że nic się Atonowi nie stało to prawdziwy cud biorąc pod uwagę, ze spadł prawie z czwartego piętra. Gdyby cokolwiek mu się stało umarłabym razem z nim ...