Poprzednio mieliśmy 2 żywe maluchy (w tym jeden z paskudną chorobą wrodzoną, Kutachija była przesłodka, ale musiałam pozwolić jej odejść jak miała 8 tygodni

) i 1 martwy z głupoty weterynarzy (nie udało mi się wykłócić cesarki, a Księciunio uwierzył wetom

). Teraz patrząc na rozmiar brzucha spodziewam się 4-5 maluchów. Mam też weterynarza, który jest polakiem - w razie potrzeby łatwiej się awanturować o operację (chociaż moje możliwości językowe też podskoczyły).
Poprzedni miot był dla nas bardzo ciężki (głównie z powodu Kutachiji, 24 h walki i obserwowania wijącego się z bólu kociaka zanim udało się postawić prawidłową diagnozę). Długo też czekaliśmy na informację od Uczonych czy choroba Kutachiji była genetyczna czy nie (w pierwszym wypadku Sierra byłaby wysterylizowana). Gdyby to był mój pierwszy miot... to nigdy więcej nawet bym nie pomyślała o kociakach. Na szczęście wiem, że aż taki pech trafia się wybitnie rzadko (przygarniało się te ciężarne kotki)...
Mam nadzieję, że tym razem będzie lepiej.
Do tej pory jak myślę o maleńkiej to mam łzy w oczach. To ja spędziłam z nią ostatnie chwile. To ja musiałam podjąć decyzję (jak weterynarzom udało się poprawić jej stan "na 5 minut") czy ją usypiamy, czy może walczymy dalej... Pomijając wstępny koszt pierwszej operacji (wycenione na skromne 10-15 tysięcy funtów), bo pieniądze byśmy uzbierali, nie umiałam skazać jej na więcej życia w bólu, który do ostatnich chwil ukrywała. Przeważyła opinia Bardzo Uczonych Profesorów, dających jej "może 1% szans na przeżycie, ponieważ jeszcze nie umarła"

. Zazwyczaj kociaki z tą wadą wrodzoną umierają w ciągu 10 dni, Kutachija była ewementem na skalę światową... po śmierci została oddana Bardzo Uczonym, może dzięki dokładnemu zbadaniu jakie anomalie u niej wystąpiły weterynarze nauczą się jak tą wadę wrodzoną leczyć (a przynajmniej utrzymać przy życiu, aż będą wystarczająco duże na operację - główny problem jest z maciupeńkimi rozmiarami jelit u kociąt).
Ech... idę sobie poszlochać w kąciku... wspominanie Kutachiji (która była "moim" kotem) zawsze tak się kończą

. W sumie dlatego właśnie wzięłam Tulę - od dawna marzyłam o Syberyjczyku (i przed Kutachiją szukałam kociaka), a po odejściu Kutachiji nie płakałam tylko jak przeglądałam ogłoszenia o kociakach. W ciągu miesiąca przejrzałam wszystkie ogłoszenia z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Polski (oraz część ze Stanów, Norwegii, Czech i Francji)

. Po 2 miesiącach znalazłam w końcu interesujący mnie miot, Tula była wybrana jak miała 5 dni (więc na zdjęciach widziałam tylko białe, bardzo wkurzone COŚ).
*"Mój" zwierzak, to zwierzak (gatunek dowolny), z którym od pierwszego spojrzenia łączy mnie jakaś specjalna więź. Moję kochać wiele różnych zwierząt, ale na "moje" trafia się bardzo rzadko... nawet nie każde zwierzę w moim domu było "moje"

. "Moja" była moja suka (ale inne psy w domu, mimo że kochane, już nie były "moje"), "moje" były 2 koty (z 10). No i Tula też jest absolutnie "moja".