Widzę, że mi cały sobotni post poszedł w komin

A był to post o zakończeniu nerwowego tygodnia. Było tak - w ubiegłą sobotę pojechaliśmy pod Kolbuszową na wernisaż, i na ten wernisaż przyjechał też Marek, malarz i wykładowca, razem z panią z radia i... transporterkiem!
Jakiś czas temu Markowi i jego rodzinie bezdomna kotka przyprowadziła swoje cztery czarne córki i Marek szukał im wszystkim domów, bo kocica terroryzowała mocno jego rezydentów. Do każdego kota dokładał swój obrazek

I właśnie jedną z dziewczynek adoptowała tego dnia pani redaktor.
Wernisaż i afterparty trwało dość długo, kotka zaczęła popłakiwać w transporterku więc dziennikarka i Marek na zmianę ją nosili na rękach. I kiedy wyszła z małą do samochodu kotka jej uciekła! Wieczór, deszcz, obce miejsce (60 km od domu...), z jednej strony szczere pola, z drugiej las, za lasem jedno gospodarstwo, kot mały i czarny

Rzuciliśmy się z latarkami szukać, ale chaszcze po pas, kot mały.. Ech, smutno.
Wyjeżdżając w nocy zostawili właścicielowi galerii transporterek, miskę z jedzeniem i poinformowali sąsiada zza lasu. Ale nadziei nikt nie miał.
Na drugi dzień pogoda się poprawiła, więc zaświtała nadzieja. Marek zadzwonił do galerii, rozmawiali na zewnątrz przez głośnomówiący i naraz posłyszał, jak w tle miauczy kot! Widocznie posłyszała i poznała głos Marka. Ale na widok człowieka uciekała i chowała się w szopie z rupieciami. Jeździli z żoną codzienne 60 km i próbowali ją zwabić. Poradziłam mu, żeby pożyczył klatkę łapkę.
I w piątek wysłał mi zdjęcie Szczypiora (bo tak ją nazwałam pierwszego dnia i tak już zostało) bawiącego się myszką na gumce

Sześć godzin czekali przy łapce i udało się! Mała już jest w domu. Po tygodniu na gigancie!
A Marek od tej pory jest już nie tylko moim ulubionym malarzem ale i bohaterem!
Ginie ten kot, którego przestaje się szukać.
