Jak ubarwić życie?
- Ej, weź mi ufarbuj te kurtki - marudzi TŻ. - Na czaaaarno (bo - jak mawiał Henry Ford, kolor może być dowolny, aby tylko był czarny).
Kurtki są fajne, firmowe, ale maja sto lat. Rozpaść się nie chcą, chodzić wstyd. A ja "zero waste" jestem.
Wrzucam kurtki do pralki, rozcinam woreczek z farbą...
-Ej, jakaś dziwna...
- Wrzucaj z workiem - mówi TŻ - I na 70 stopni.
Z workiem. To nie farba dziwna, to TŻ szurnięty. I jeszcze ten wrzątek. Kurtki to się na 4 stopni pierze. Wszystko sztuczne.
Wywlekam z pralki kurtki, na które już zdążyłam wysypać proszek. Proszek miejscowo się wżarł kolorem natychmiast w sztruks.
Sprawdzam metkę poniewczasie. "Prać tylko chemicznie". Rzucam parę zdań poza cenzurą.
Pierz - mówi TŻ.
Piorę, bo co, moje kurtki?
Na podłodze snuje się pyłek. Wycieram gąbką. Pyłek namnaża się, przeistacza w błoto. Staram się jak mogę i wtedy, lekko jak baletnica, pląsem wtacza się Marlon Tup tup, do wodopoju w wannie. Na podłodze deseń, na panelach deseń, na ścianie wzorek. Rzucam się do czyszczenia w dwójnasób, ale im więcej szoruję, tym więcej barwnika się uwalnia. Klnę i oblewam się potem. Czyszczę, szoruję. I nagle myśl zdradziecka. MARLON! Łapki! Farba. Trucizna. Łapię kota, wrzucam do wanny, kot walczy (wiadomo, wariatka wzięła ze schroniska, a teraz topi!!!!). Szoruje szablopazurze łapy, farba nie schodzi. Szablozęby gryzie (w sumie powinien być Diego - jak z Epoki Lodowcowej, nie Marlon

). W końcu wieje, zostawiajac bladoniebieski ślad. Szoruję zawzięcie, wyobrażając sobie spustoszenie w kocim organizmie. Marlon jest mokry i oburzony.
Nie odzywa się pól dnia.
W sumie nasze relacje wychodzą pół na pół. Raz ja kompletnie go nie rozumiem. Raz on jest zdezorientowany, co też ta duża z nim wyczynia.
Kot farbowanie przeżył. Łapy nadal rude.
Kurtki wyszły - miód-malina.
I tylko ja zmieniłam szczep. Teraz jestem squaw z Czarnych Stóp