Był cudowny, mokry, deszczowy dzień. Zazdrościłam Dyktaturze wycieczki do lasu, bo taka pogoda to moje klimaty. Żadnych kaloszy, żadnych parasoli, ja ich po prostu nie posiadam z zasady.
Kiedy pada, a nie mogę być w lesie, wsiadam na rower i pedałuję po wałach nad Odrą, tak do ostatniej suchej nitki. Dodatkową atrakcją są zalewające się okulary, wtedy mam deszcz podwójnie.
Nie miałam nastroju dodatkowo na wycieczki dzisiaj, czekałam...
I zadzwoniła Basia

! Sama. Osobiście. Ze szpitala.
Powolutku zaczyna wstawać, dzisiaj były pierwsze kroki. Rozmawiała całkiem normalnie, ale nie za długo, bo nie chce się zmęczyć za bardzo. Wraca powolutku do sił. Przed Basią jeszcze długie leczenie, zostanie prawdopodobnie w szpitalu tydzień. Bardzo dziękowała za wszystkie kciuki i ciepłe myśli. Prędko się nie odezwie, bo nie bardzo jest mobilna, więc spokojnie czekamy.
To wyszłam tylko do ogrodu, tez prawie las.
Gdy otworzę drzwi od mieszkania to widzę takie coś:

Trzeba trochę przyciąć, bo głową zahaczam przed schodami. I wszędzie pełno zieloności, ale najpiękniejszy jest wykąpany Pyton. Gęsty, kapiący, lśniący.
Wracamy powolutku do kotów. Ale wyszły, bo nie pada.
Wrócą.
Brat ma pięknie wyprane skarpetki

.